Krwawa Róża. Nicholas EamesЧитать онлайн книгу.
brakowało jednej z głów. Parę kroków dalej prężyła się gorgona o pokrytej wężami głowie, przykuta za szyję do pobliskiej ściany. Czarny rumak zionął ogniem w twarz głupca, który usiłował zajrzeć mu w zęby.
– Pam!
– Wierzba! – Potruchtała do kramu przyjaciela, opalonego na ciemny brąz i bardzo wysokiego jak na wyspiarza z Jedwabnego Wybrzeża.
Już podczas pierwszego spotkania zauważyła, że Wierzba to dziwne miano jak na chłopa jego wzrostu, w odpowiedzi jednak usłyszała, że wspomniane drzewo rzuca cień na wszystko wokół, co – jak się zastanowić – miało sens w odniesieniu do jego rozmiarów.
Czarne loki Wierzby zafalowały, gdy pokręcił zdecydowanie głową.
– Znowu idziesz przez targowisko potworów? Co by na to powiedział stary Tuck, gdyby cię tu zobaczył?
– Oboje znamy odpowiedź na tak postawione pytanie – odparła, szczerząc zęby. – Jak idzie handel?
– Kwitnąco! – Zamaszystym gestem wskazał skrzydlate węże za swoimi plecami, trzymane w wiklinowych klatkach. – Już niedługo każdy mieszkaniec Ardburga będzie posiadał własnego zanto! Doskonale się nadają na zwierzaki domowe. Świetni towarzysze zabaw dla dzieci, o ile tym drugim nie przeszkadza żrący jad, którym moje cudeńka mogą plunąć im w oczy w każdej chwili… W dodatku tutejsze chłody są dla nich zabójcze, więc żaden nie przetrwa dłużej niż miesiąc… – Podrapał się po głowie. – Następnym razem chyba przywiozę z wysp homary. Te powinny iść jak świeże bułeczki.
Pam przytaknęła skwapliwie, choć nie miała pojęcia, o jakich bestiach mowa.
Wierzba gmerał palcami w jednym z licznych muszlowych naszyjników, którymi się przystroił.
– Hej, słyszałaś nowiny? Ponoć pojawiła się nowa horda. Na północ od Cragmoor, na pustkowiach Brumalu. Pięćdziesiąt tysięcy potworów z piekła rodem wyruszyło na podbój Grandualu. Powiadają, że przewodzi im olbrzym o imieniu…
– …Grom – dokończyła za niego Pam. – Pracuję w tawernie, pamiętasz? Ilekroć w mieście pojawia się nowa plotka, ja pierwsza ją słyszę. Wiesz, że sułtana Narmeeru to tak naprawdę chłopak noszący kobiecą maskę?
– To nie może być prawda.
– I że ta szwaczka z Rutherfordu, która zadźgała męża, twierdzi, iż jest nowym wcieleniem Królowej Zimy?
– W to także wątpię.
– A co powiesz na to, że…
Dalsze słowa zagłuszyła głośna wrzawa. Oboje odwrócili się jak na komendę w stronę najbliższego skrzyżowania.
– Zdaje się, że kolejna grupa dotarła do miasta. I to nie byle jaka – westchnął Wierzba. Gdy dziewczyna zerknęła na niego błagalnie, rzucił: – Idź. I pozdrów ode mnie Krwawą Różę.
Pam obdarzyła przyjaciela uśmiechem, po czym pognała przed siebie. Po drodze musiała wyminąć kudłatego yethika. Moment później prześlizgnęła się między wściekłym łowcą a drażniącym go awanturnikiem; udało jej się to dosłownie mgnienie oka przed tym, nim ten pierwszy powalił drugiego zaskakującym ciosem w nos. Dotarła do skrzyżowania, zanim pierwszy z wozów się na nie wtoczył, mogła więc go powitać, stojąc w pierwszym szeregu tłumu gapiów.
– Hej, uważaj, gdzie le… – Chłopak w jej wieku, z orlim nosem i szopą jasnych włosów, posłał urażone spojrzenie prosto w jej uśmiechniętą twarz, który to widok musiał uznać za uroczy, ponieważ szybko dodał: – Wybacz. Dla tak pięknej dziewczyny zawsze znajdzie się miejsce obok mnie.
No, no, pomyślała.
– Dzięki – odparła z przesadnie radosnym uśmiechem, powstrzymując się przed przewróceniem oczami.
– Przyszłaś zobaczyć najemników? – zapytał.
Nie, durniu, chciałam zobaczyć, jak konie srają, odpowiedziała w myślach.
– Owszem.
– Ja też – ucieszył się, po czym dłonią poklepał przewieszoną przez ramię lutnię. – Jestem bardem.
– Naprawdę? Której grupy?
– Cóż, na razie żadnej, ale to tylko kwestia czasu.
Przytaknęła automatycznie, skupiając całą uwagę na przetaczającym się opodal wozie, który był chyba większy od chaty. Obwieszono go wyprawionymi skórami i zaprzęgnięto w parę białych włochatych mamutów, z których kłów zwisały barwne proporce. Najemnicy będący właścicielami tego środka transportu zgromadzili się wokół ustawionej na dachu przysadzistej wieży oblężniczej, skąd machali obnażonymi klingami wiwatującemu na ich cześć tłumowi.
– To Pogromcy Olbrzymów – odezwał się stojący obok chłopak, jakby najznamienitsi synowie północy potrzebowali prezentacji.
Najemnicy – sami barczyści i brodaci Kaskarowie – byli regularnymi klientami tawerny, w której pracowała Pam, dlatego ich lider pomachał do niej przyjaźnie, gdy wóz mijał miejsce, gdzie stała. Samozwańczy bard nie przeoczył tego faktu i natychmiast sam spojrzał na nią z nieskrywanym podziwem.
– Znasz Alkaina Tora?
Pam wbrew sobie zignorowała ton jego głosu i odburknęła zwięźle:
– Jasne.
Chłopak zmarszczył czoło, ale nie powiedział nic więcej.
Potem ulicą przetoczyło się jeszcze ze stu najemników. Jedni jechali konno, drudzy szli pieszo. Pam rozpoznała wśród nich członków kilku innych grup znanych jej z Narożnika, takich jak: Dzika Kiszka, Czarno-Czarni, Dzikusy i Kosz Mary. Z tej ostatniej ekipy brakowało dwóch chłopaków, których zastępował arachnianin w stalowej zbroi płytowej.
– Hołota – rzucił chłopak, po czym zamilkł, najwyraźniej czekając, aż Pam poprosi go, by wyjaśnił, o co mu chodzi. Gdy dziewczyna się nie odezwała, sam dodał: – Większość mniej znanych najemników będzie naparzała się tej nocy ze śmietnikowymi skrzatami na dziedzińcach gildii lub prywatnych arenach. Ale te lepsze grupy, jak na przykład Pogromcy Olbrzymów czy też Baśń, trafią jutro do Wąwozu, gdzie wystąpią przed tysiącami widzów.
– Do Wąwozu? – podchwyciła Pam.
Doskonale wiedziała, do czego odnosi się ta nazwa, lecz uznała, że skoro ten nadęciuch ma ją zagadywać, ona może przynajmniej wybrać temat rozmowy.
– Mówię o głównej arenie Ardburga – nawijał chłopak, odprowadzając wzrokiem ogon karawany. – W sumie to nic, na czym by warto oko zawiesić. Nie umywa się do aren wzniesionych na południu. Byłem zeszłego lata w Pięciodworze, wiesz? Ich arena jest największa na świecie. Nazywają ją…
– Patrzcie! – zawołał ktoś, ratując Pam przed koniecznością zatkania dłonią ust nowo poznanemu towarzyszowi, który ani myślał zamilknąć. – To Baśń!
Do skrzyżowania zbliżał się zaprzęg ciągniony przez osiem wielkich koni chronionych smoczymi ladrami z brązu. Sam wóz bojowy miał kształt fortecy toczącej się na szesnastu kamiennych kołach, jego okna chroniły stalowe osłony, a z burt zwisały gęsto nabijane kolcami łańcuchy. Zadaszenie zdobiły pordzewiałe krenelaże, w każdym z czterech narożników zaś osadzono wieżyczki z kuszami.
Kątem oka Pam dostrzegła chłopaka, który co rusz prostował się dumnie i nadymał pierś jak samiec żaby podczas wiosennych godów.
– To Reduta Buntowników – oznajmiła, zanim jej towarzysz zdążył ją poinformować o kolejnym doskonale jej znanym fakcie.