Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
rakiety, a co najmniej dwa okręty zniszczymy na pewno, taranując je w chwalebnym finale.
– Taranując… – powiedziałem, niezbyt zadowolony ze szczegółów planu. – Poczekasz chwilę, Urgh?
Gorączkowym gestem przyzwałem Langston. Podeszła z ponurą miną, a ja tymczasem zadbałem, żeby Urgh nie usłyszał, co mówię, wykorzystując funkcję podobną do przycisku wyciszenia mikrofonu. Kosmita natychmiast zaprotestował:
– Kapitanie Blake? Zepsuł wam się system łączności? Czy wszystkie ziemskie jednostki są wadliwe?
Ignorowałem go przez kilka sekund, spoglądając na Langston.
– Potrzebuję faktów – powiedziałem jej. – Z jakimi siłami mamy do czynienia?
– Jeszcze nie wykryliśmy wszystkich jednostek na orbicie Terrapinu, ale te większe tak. Zidentyfikowaliśmy do tej pory dwadzieścia jeden okrętów. Wszystkie przewyższają nas tonażem.
Była blada, i to nie z powodu braku słońca.
– Rozumiem. Urgh oczekuje, że polecimy z nim i wykonamy samobójczy atak na wroga. Nie ma szans, żeby tylko dwa okręty przerwały oblężenie. Albo chociaż je spowolniły.
– Jest jeszcze inna kwestia, sir – powiedziała komandor. – Tu również są jednostki wroga. W lokalnym Pasie Kuipera, niedaleko nas.
– Ile? – zapytałem ostro. – I jak dużych?
– Niewielkie holowniki, łodzie patrolowe. Może tuzin rozproszony po całym regionie.
Uśmiechnąłem się. W głowie kiełkował mi plan.
8
Wśród rebelianckich Kherów najgorszą sławą cieszyły się te szczepy, które pochodziły od małp naczelnych. Z reguły byliśmy bystrzy, subtelni i nieporównywalnie bardziej podstępni od reszty. Typowego Khera te cechy napawały odrazą. Oni niczego tak nie lubili jak otwartej walki, a bardziej niż zwycięstwo interesował ich honor i zasady społeczne.
Dziś wyczułem, że stanąłem z kapitanem Urghem przed takim dylematem. Wiedziałem, że nie spodoba mu się mój plan ataku, choć miał znacznie większe szanse powodzenia niż jego obłąkańcza szarża. Problem z Kherami jest jednak taki, że z nimi nie wolno być szczerym – chyba że chce się polec w blasku chwały. Należało ich zwyczajnie oszukać.
– Kapitanie Urgh – odezwałem się, wyłączając wyciszenie i skupiając całą uwagę na Terrapinianinie, który w zasadzie był moim dowódcą.
– Nadal tu jestem, Blake. Co tyle trwa? Okręt ci się rozpada w szponach?
– Rzeczywiście, doświadczam trudności technicznych – powiedziałem, co nie było do końca kłamstwem. – Nie jesteśmy w stanie zwiększyć ciągu, czego wymaga twój plan. Dokonujemy napraw tak szybko, jak możemy.
– Co za rozczarowanie – poskarżył się Urgh. – Nie miałem pojęcia, że ziemskie okręty są tak delikatne. Może niepotrzebnie prosiłem o waszą pomoc.
– No cóż, zaczekaj, aż zobaczysz nas w bitwie. Wtedy nie będziemy zbędnym balastem.
Zaniepokojony Samson zaczął mi dawać znaki zza swojego stanowiska. Monitorował status okrętu i wiedział, że „Diabeł Morski” jeszcze nie nadaje się do walki. Odwróciłem się od niego, żeby mnie nie rozpraszał.
– Słuchaj, Urgh – powiedziałem – nie ma sensu, żebyśmy tu tkwili z założonymi rękami. Nawet podczas napraw możemy stąd wpłynąć na wynik bitwy.
– W jaki sposób?
– W okolicy znajduje się pewna liczba jednostek. Zdajesz sobie sprawę z ich obecności?
– Oczywiście. Zbierają komety i zmieniają ich orbity. Te spadające kamienie mogą przebić się przez naszą tarczę planetarną.
– W takim razie czemu ich nie zaatakujemy, żeby przerwać bombardowanie?
– Rozważałem to – odparł Urgh. – Ale w ten sposób nie przerwiemy oblężenia. Fex po prostu wyśle eskadrę, żeby nas powstrzymała.
Przewróciłem oczami.
– Tak, ale…
Nie było to łatwe, ale zdołałem wyciągnąć z Urgha uzasadnienie dla jego rozumowania. Po pierwsze, chciał dokonać czegoś dramatycznego, i to jak najszybciej. Chciał, żeby wszyscy mieszkańcy planety dostrzegli w nim bohatera, który poświęcił dla nich życie. Po drugie, uznał, że sytuacja i tak jest beznadziejna, więc czemu miałby się ograniczać?
Kiedy się rozłączył, Hagen znów stanął u mojego boku.
– To samo podejście, co zawsze. Dopiero przylecieliśmy, a oni już nazywają nas tchórzami.
– Podsłuchiwał pan?
– Wpadło mi w ucho parę kluczowych informacji – przyznał, wzruszając ramionami.
– Chce mi się zgrzytać zębami, kiedy z nimi rozmawiam – powiedziałem. – Oni nie myślą o wojnie w taki sposób jak współcześni ludzie.
– Na pewno nie są gotowi na wszystko, żeby wygrać. Czemu?
– Bo chcą każdą bitwę rozegrać jak najbardziej honorowo. Chcą mieć poczucie, że dobrze wypadli, niezależnie od wyniku. A jeśli kiepska taktyka doprowadzi do porażki? Wtedy przynajmniej mogą się pocieszyć, że przegrali z klasą.
– Zawsze tak jest? Jak im się udaje cokolwiek wygrać?
– No, nie zawsze – przyznałem. – Takie nastawienie Kherów nasila się, jeśli konflikt jest nie do wygrania. Jednak gdy walka jest bardziej wyrównana, potrafią walczyć ze sprytem. Lecz kiedy nie ma szans na zwycięstwo, najlepszą odpowiedzią jest pokaz męstwa.
– To mi przypomina armie z ziemskiej przeszłości – mruknął z namysłem Hagen. – Wiele źródeł historycznych podaje, że rycerze szarżowali bez rozkazu na linie wroga. Czasem byli zbyt niecierpliwi albo zbyt dumni, żeby czekać.
– Racja. Dobre porównanie.
– Często takie zrywy – kontynuował – kończyły się druzgoczącą porażką, tak jak wtedy, gdy francuscy rycerze zaszarżowali na Anglików pod Azincourt. Co możemy zrobić, żeby nie stać się bohaterami jakiejś pieśni żałobnej Kherów, sir?
– Powiem panu jedno: nigdy nie dążyłem do chwalebnej śmierci. Prawdę mówiąc, starałem się jej uniknąć w jakiejkolwiek postaci.
Hagen roześmiał się.
– Z tego powodu – ciągnąłem – niektórzy rebelianccy Kherowie nazywali mnie tchórzem, choć nie zgadzam się z tym określeniem. Jak to ujął kiedyś generał Patton, wojen nie wygrywa się, umierając za własną ojczyznę. Wygrywa się, sprawiając, że to przeciwnik zginie za swoją.
– Dobrze powiedziane. Więc co teraz?
Zmieniłem za pomocą syma widok na głównym wyświetlaczu i dałem Hagenowi znak, żeby spojrzał.
– Widzi pan, gdzie znajdują się te holowniki i jednostki pomocnicze? Lecimy za nimi. Zniszczymy maszynę oblężniczą Fexa.
– Urghowi się to nie spodoba – skomentował Hagen. – Wolałby jak najszybciej zaszarżować.
– Do diabła z Urghiem. Wygramy tę bitwę wbrew sojusznikom.
9
Mój plan miał, niestety, pewną wadę – wrogie holowniki były dość daleko. Silniki mieliśmy faktycznie w opłakanym stanie, więc nie mogliśmy się rzucić na ofiary, musieliśmy podlecieć wolno, dając przeciwnikowi dużo czasu