Dziedzictwo. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
Arnoldem Schwarzeneggerem Drugim, co? – drwiła Sara, kiedy spocony zeskoczyłem z platformy.
– Może sama spróbujesz je podnieść? – odparłem wściekły. – To paskudztwo waży z tonę.
– Nie chcę mieć z nim nic wspólnego – stwierdziła, patrząc na mnie z przesadną, ale poważną pogardą.
Wiedziałem, że nie żartuje. Kiedy Sara zadzierała nos, było po tobie, bracie.
– Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jak to wszystko odbije się na moim małżeństwie – mruknąłem, pomagając Grantowi wyciągnąć krzesło z ciężarówki i opuścić je delikatnie na ziemię. – Będę musiał kupić kwiaty, perfumy i butelkę Napa Valley Brut, a nie jestem nawet pewien, czy dzisiaj jest otwarta drogeria.
– Niech się pan nie martwi o swoje małżeństwo – rzekł Grant. – To krzesło odmieni pańskie życie.
– Jest pan doradcą w sprawach problemów małżeńskich tak samo jak dostawcą używanych sof? – spytała Sara złośliwie.
Grant ustawił tylne nogi krzesła na podłodze, a potem obrócił się do Sary i zdjął czapkę.
– Pani Delatolla – powiedział – ja jedynie oczyszczam domy ze staroci.
– To mi się skojarzyło z dezynsekcją – zauważyła ironicznie moja żona.
– Saro – warknąłem. – Na litość boską, przestań już!
– W porządku – oznajmiła. – Przepraszam. Ale jeśli za pięć minut nie wyjedziemy do zoo, to zabieram Jonathana do akwarium ze ssakami morskimi, a ty możesz zostać w domu i bawić się swoim zbutwiałym, starym meblem, aż nie zalęgnie ci się jakiś kornik w mózgu.
– Hi, hi, hi – zaśmiał się nieoczekiwanie Grant.
Obdarzyłem go najzimniejszym spojrzeniem, na jakie było mnie stać, ale facet ciągle się uśmiechał. Niepokojący uśmiech – bardziej jak z fotografii niż prawdziwy.
– Słuchaj – zagadnąłem Sarę. – Może wreszcie powiesz mi, co sądzisz o tym krześle? Chcę znać twoje zdanie.
Sara obeszła mebel. Oparcie było znacznie wyższe od niej, mimo że moja żona nie należy do kobiet specjalnie drobnych. Pięć stóp i sześć cali, mierząc bez butów. Poręcze były pokryte rzeźbami w taki sposób, że wyglądały jak splecione ze sobą węże pełzające ku zakończonym szponami nogom. Siedzenie obito czarną skórą; czerń miała lekki odcień błękitu jak skrzydło kruka, a kiedy nacisnąłem je opuszkami palców, wydało mi się, jakby było czymś ciepłym i żywym.
– Jest brzydkie – stwierdziła Sara. – Prawdę mówiąc, jest szkaradne, choć muszę przyznać, że ma coś w sobie.
Najbardziej zafascynowało mnie ozdobne oparcie. Podpórka – na środku między szczytem oparcia krzesła a siedzeniem – była gęsto zapełniona rzeźbami, które układały się w setki ludzi, a każda z postaci miała tylko dwa cale wysokości. Tworzyło to zawiłą kaskadę splecionych ciał ludzkich, wszystkie były nagie i wszystkie z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku. Przejechałem po nich palcami. Wrażenie było nadzwyczajne. Wydawało się, że się poruszają.
Twarz człowieka-węża uśmiechała się do mnie niewidzącymi mahoniowymi oczami, a z jego włosów wyślizgiwało się kłębowisko mahoniowych żmij. Górną belkę wzdłuż szczytu oparcia tworzyły dwa pytony, ich paszcze były otwarte; wychodził z nich sznur owoców i wilczych łbów, który docierał do poręczy w kształcie węży.
– Co pan o nim sądzi? – spytał Grant.
Zauważyłem, że odkąd krzesło stało na ziemi, wcale go już nie dotykał. Większość handlarzy antykami opiera się na nich w swobodnym stylu posiadacza, jak gdyby te meble naprawdę do nich należały. Ponadto prawie zawsze ustawiają je w taki sposób, by pokazać, jak dobrze został zestawiony szkielet albo ułożone listwy poprzeczne. Jednakże Grant traktował krzesło, jakby było już moje, a w każdym razie jakby już nie należało do niego.
Może krzesło takie jak to należy zawsze tylko do siebie samego, pomyślałem. Miało w sobie tyle dostojeństwa i powagi, że trudno było wyobrazić sobie tak nietuzinkowy sprzęt wśród zwyczajnych mebli w przeciętnym domu.
Jonathan zbliżył się i utkwił w nabytku urzeczony wzrok.
– Co robią ci wszyscy ludzie? – spytał mnie w końcu.
Grant z rękoma splecionymi przed sobą powiedział:
– Sądzę, że staczają się z piekła do podpiekła. Nie są z tego powodu zbytnio zadowoleni, jak możesz zauważyć.
– Dlaczego nie mają na sobie żadnych ubrań? – dopytywał się Jonathan.
– Idą popływać – wtrąciłem się.
Z zaciśniętymi ustami obdarzyłem Granta nieprzychylnym spojrzeniem za odebranie mi prawa do odpowiedzi na pierwsze pytanie. Wierzę, że należy Jonathanowi mówić prawdę, ale całe to głupie gadanie o piekle i podpiekle, cokolwiek ono znaczyło, cóż, to wszystko były bzdury. To było paskudne, głupie gadanie.
– Mogę usiąść na krześle? – spytał Jonathan.
– Jasne – odparłem.
– Nie – zaprotestował szybko Grant.
– Nic nie zaszkodzi, jeśli się pozwoli chłopcu na nim usiąść – zwróciłem się do Granta. – Czy pan nigdy nie usiadł na żadnym krześle, zanim pan je kupił?
Grant podszedł i stanął między Jonathanem a krzesłem. Ciągle się uśmiechał, w ten szczególny, nierzeczywisty sposób, ale widziałem, że niezależnie od wszystkiego nie ma zamiaru pozwolić Jonathanowi podejść.
– Dlaczego chłopiec nie może usiąść na krześle? – zdziwiła się Sara. – Boi się pan, że rozpadnie się na kawałki albo coś w tym rodzaju?
– To nie jest… krzesło dla dzieci – uśmiechnął się Grant. – A poza tym zwykle nie pozwalam ludziom siadać na krzesłach, dopóki ich nie kupią.
– No cóż, w takim razie musimy po prostu obejść się bez tej przyjemności – odburknąłem. – Czy chce pan, żeby pomóc panu wnieść krzesło z powrotem do ciężarówki?
– Nie kupi go pan? – Jego uprzejmość rozwiała się jak dym i nagle stał się czujny.
Potrząsnąłem głową.
– Nie, nie sądzę.
– Ależ mój drogi panie Delatolla, byłem zupełnie pewien, że pan je kupi. Gdybym wiedział…
– Przykro mi – powiedziałem, nadal potrząsając głową. – To bardzo interesująca rzecz. Najpewniej jedyna w swoim rodzaju. Koniec osiemnastego wieku, krajowe, jak sądzę. Wykonane w Massachusetts albo może w Pensylwanii. Zasadnicze proporcje są prawdopodobnie oparte na wzorcach z Przewodnika dla wytwórców mebli i ludzi z wyższych sfer Chippendale’a, o ile się na tym znam. Znakomicie ozdobione, również. Wszystkie te wymyślne rzeźbienia wokół oparcia i poręczy… Cóż, jest prawie doskonałe.
– I pan go nie chce? – spytał Grant skonsternowany.
– Nie – odparłem stanowczo. – Niech pan da spokój, panie Grant, bądźmy poważni. Robię interesy z ludźmi, którzy mieszkają na osiedlach i w domkach nad morzem ze ściśle ograniczoną powierzchnią mieszkalną. Chcą mebli na odpowiednią skalę, w szczególnym stylu. Lekkich, wysokich i eleganckich: oto czego szukają. Ale taka rzecz… jest zdumiewająca, przyznaję… to tak, jakby ktoś zadął w trąbę, obwieszczając Sąd Ostateczny w samym środku lirycznego koncertu na flety proste.
– Panie Delatolla – nalegał Grant – jeśli kupi pan to krzesło, dorzucę do niego wszystko to, co