Zadra. Robert MałeckiЧитать онлайн книгу.
i zmrużył oczy.
Komisarz uważnie przyglądał się jego tikom nerwowym, jakby młodą twarz podrażniały krótkotrwałe przepływy ładunków elektrycznych, drobne spięcia w gęstej sieci neuronów. Przez chwilę zastanawiał się, czy to męczące, ale nie zapytał o to żołnierza, który zapewne – jako niedoszły lekarz – znał ich przyczynę.
W końcu odwrócił wzrok od mężczyzny i raz jeszcze spojrzał na czaszkę.
Kiedy cisza się przedłużała, stojący obok podporucznik wysmarkał się głośno, po czym schował zmiętą chusteczkę do kieszeni spodni.
– Przepraszam, ale mamy robotę do wykonania. – Oparł ręce na biodrach i kazał Spychale odmaszerować. – Czy to wszystko? – spytał, nie siląc się na uprzejmość.
Komisarz kiwnął głową, a Kowalski sięgnął po krótkofalówkę.
– Trzysta dziesięć do trzysta trzynaście – powiedział.
Ciszę w lesie przecięły trzaski, a po chwili z urządzenia dało się słyszeć zniekształcony męski głos:
– Trzysta trzynaście, zgłaszam.
Podporucznik ponownie przysunął urządzenie do ust.
– Melduj, jak sytuacja na froncie?
– Czysto.
Gross jeszcze raz przyjrzał się coraz mniej wyraźnym zarysom żołnierzy, do których dołączył właśnie Spychała. Pewnie szeregowy dał im znać, że zaraz wrócą do pracy, bo zaczęli otrzepywać spodnie i poprawiać kamizelki.
– No to świetnie. Kończycie już? – dopytał podporucznik.
– Tak. Zaraz wyjdziemy na drogę.
– Okej, to my też powoli się zwijamy. Zbierz wszystkich i się ustawcie. Wkrótce po was podjedziemy. Bez odbioru – zakończył rozmowę i wyciągnął do policjanta rękę na pożegnanie.
Kiedy Gross ją uścisnął, była zimna i zupełnie sztywna, niczym dłoń manekina.
– Jeszcze jedno – poprosił policjant. – Tyralierę uformowaliście na tamtej drodze? – spytał, wskazując na oddalony o kilkadziesiąt metrów skraj lasu, gdzie zaparkowali radiowóz.
– Nie. Idziemy z przeciwnej strony. – Podporucznik ponownie pociągnął nosem.
– Czyli tego fragmentu lasu jeszcze nie zbadaliście?
– Nie. Ale zrobimy to teraz. – Spojrzał spod krzaczastych brwi. – I to dokładnie.
Gross rzucił okiem na grupę żołnierzy. Zauważył mężczyznę w cywilu i drugiego, w zupełnie innym umundurowaniu.
– Kto jest z wami? – spytał, unosząc brodę w tamtym kierunku.
– Pyta pan o cywili?
Komisarz potwierdził skinieniem głowy.
– W każdym plutonie jest ktoś od leśników i służb weterynaryjnych. My tu jesteśmy tylko do pomocy – odparł podporucznik, pocierając zmarznięte dłonie.
– Rozumiem. A skąd przyjechaliście?
– Z Szóstego Samodzielnego Oddziału Geograficznego z Torunia.
– Dziękuję. Gdybyście na coś natrafili, proszę o sygnał. Będziemy tu cały czas – zapewnił.
– Jasne. – Kowalski pokiwał głową i odszedł w stronę żołnierzy.
Po chwili do uszu komisarza dotarły krótkie, gardłowe rozkazy i wojskowi rozeszli się, ustawiwszy się w tyralierę, a następnie wznowili poszukiwania padłych dzików.
Wkrótce las wypełniła złowroga cisza.
I zimno, które pochłaniało komisarza, począwszy od stóp w przemoczonych butach.
Ciemność zastała ich szybciej, niż Gross się spodziewał.
– Kurwa, chłopie, weź się do pisania, bo zginiemy tu jak ciotka w Czechach – stęknął Jarek Bloch, technik kryminalistyki z Torunia, kiedy podszedł do nowego chełmżyńskiego dochodzeniowca.
Młody funkcjonariusz Mateusz Zieliński, z okularami w wąskiej drucianej oprawie, sprawiał wrażenie wyrośniętego szkolnego kujona. Marszczył czoło, zbyt długo męcząc się nad zapisami w protokole z oględzin. Odburknął coś niezrozumiale, czym tylko rozbawił Blocha, który w końcu, zniecierpliwiony, ubrany w lekki biały fartuch, machnął ręką i podszedł do Grossa zasłuchanego w ciszę, w której wybrzmiewały jedynie dźwięki natury, szum lasu i dochodzące gdzieś z oddali pohukiwanie sowy.
Od chwili, kiedy komisarz oznaczył miejsca odnalezienia ludzkich szczątków, minęły trzy godziny. Prokurator Legner rzucił tylko na nie okiem i zabrał się z powrotem do Torunia, dając zebranym do zrozumienia, że papierologią zajmie się w prokuraturze następnego dnia. Spieszył się do wypadku drogowego z ofiarami śmiertelnymi, do którego doszło na autostradzie pod Toruniem, a być może martwił się jedynie o półbuty z włoskiej skóry.
– I jak to widzisz? – spytał Gross niskiego technika, który uśmiechnął się nerwowo, odsłaniając małe zęby.
– Czarno to widzę, przynajmniej z takim dochodzeniowcem. – Bloch wyjął z paczki papierosa. Zgrzytnął kamień zapalniczki, a dygoczący płomień rozświetlił okrągłą twarz. Przez moment wyglądała jak odlana plastikowa maska. – Będziemy się tu pierdolić do rana.
– Wiesz, o co pytałem.
– Sam byś to szybciej zrobił, Bernardzie. Ty albo Skałka – powiedział, przytrzymując papierosa ustami.
Gross nie słyszał w jego głosie ani pretensji, ani żalu.
– Gdzieś musi się tego nauczyć. A na prawdziwej robocie najłatwiej – stwierdził, rozcierając zmarznięte dłonie. – Zapomniałeś już, jak to było?
Bloch znów się zaciągnął.
Komisarz obserwował, jak żar w postaci cienkiej czerwonej obrączki rozniecał się i spopielał kolejne skrawki tytoniu.
Wreszcie technik wypuścił z ust szary obłok, który uciekając w górę, rozwiał się i zniknął.
– Teren wokół zadeptany, więc nic z tego nie będzie, a przynajmniej żadnych śladów traseologicznych. – Bloch odchrząknął. – Ale też nie łudźmy się, jesteśmy w lesie, ściółka nigdy nam nie pomagała.
– A czaszka?
– Cała.
– Coś jeszcze?
– Niestety, nie. – Bloch pokręcił głową z nieskrywaną troską.
– Czyli mamy niewiele – podsumował komisarz i się rozejrzał.
Zieliński trzymał w ustach latarkę i świecił sobie na podkładkę, do której miał przypięty formularz protokołu oględzin. Skalska rozmawiała przez telefon. Ze strzępków rozmowy wyłowił, że połączyła się z dyżurnym.
– Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. – Technik zdjął z siebie fizelinowy strój i oddalił się do swoich aluminiowych walizek, żeby poskładać sprzęt. W jednej z nich ustawił latarkę, której snop jasnego światła ciął ciemność i rozpraszał się wysoko pod koronami sosen.
Obok walizek, na niewielkim rozkładanym krześle, stał spory karton, do którego trafiły fragmenty szkieletu nieznanego mężczyzny. Gross podszedł i włożył lateksowe rękawiczki, a następnie podniósł czaszkę na wysokość oczu. Obracał długo i pod różnymi kątami, aż