Zadra. Robert MałeckiЧитать онлайн книгу.
dokumentów? – odezwała się po chwili.
– Nie, żadnych. W kieszeniach pusto. Te w spodniach się przetarły, więc możliwe, że klucze należały do denata – odparł Gross.
– Żołnierz?
Komisarz zaprzeczył.
– To nie był żołnierski mundur.
Westchnęła.
– Więc jaki masz plan?
Policjant pochylił się i oparł pięściami o biurko.
– Skalska wyszukuje zaginionych…
– Na miejscu nie było patologa – przerwała mu. – Skąd Skałka wie, jaki zakres dat nas interesuje?
– Na razie sprawdzamy po ubiorze i znaku szczególnym.
– Co masz na myśli?
– Diastemę, czyli szparę między górnymi jedynkami – wolał uzupełnić.
– Przecież wiem, co to diastema – obruszyła się Wojtasik. Wstała i zasunęła krzesło. – Proszę, melduj mi o wszystkim.
Pokiwał głową.
– I przebierz się – poprosiła i zniknęła za drzwiami.
Gross odczekał chwilę i przedzwonił na górę do Moniki Skalskiej.
– Wiemy coś więcej? – spytał zmęczonym, wypranym z emocji głosem.
– Właśnie miałam do ciebie zejść.
– Może nie. Po prostu powiedz, co…
– Zaraz będę – weszła mu w słowo i odłożyła słuchawkę.
Ponownie włączył czajnik i sięgnął po kubek, do którego wrzucił ekspresówkę.
Drzwi się uchyliły i do gabinetu weszła Skalska. Miała na sobie puchowy granatowy bezrękawnik, a pod nim czarny polar zapięty pod szyję.
Z ulgą stwierdził, że ona też nie zdążyła się przebrać. Prosto z lasu w Grodnie przyjechała tutaj, ale o dziwo, nie wyglądała na zmęczoną. Z werwą żuła gumę. Położyła na biurku kartkę ze zdjęciem uśmiechniętego mężczyzny z wyraźną szparą między jedynkami. Pospolita, owalna twarz, krótkie włosy, niewielkie zakola i dołek w brodzie pokrytej drobnym zarostem, przetkanym siwą nitką.
Pod fotografią znajdowały się imię i nazwisko, a także data urodzenia i zaginięcia oraz miejscowość, z której pochodził mężczyzna. Gross odczytał też informację o znakach szczególnych i o tym, w co facet był ubrany w dniu zaginięcia.
– Rafał Becker? – spytał, podnosząc wzrok.
Skalska pokiwała głową, a następnie wydmuchała niewielki balon, który szybko schowała w ustach. Pękł głucho, kiedy tylko go rozgryzła.
– To musi być on – powiedziała z przekonaniem.
Komisarz raz jeszcze spojrzał na wydruk.
– Zaginął siedemnastego września w godzinach popołudniowych. – Spojrzał na kalendarz ścienny. – Czyli kilkanaście dni temu.
– Nasz człowiek.
– Nasz? – Skrzywił się.
– No w sensie, że z Chełmży – wyjaśniła.
Ponownie przyjrzał się zdjęciu.
– Dobra robota – pochwalił i w gabinecie zapadła cisza.
– Co teraz? – spytała Skalska.
Gross się zamyślił, wreszcie przeczesał dłonią włosy.
– Nic. Pojedź do domu i odpocznij. Poproszę Judytę, by wzięła na siebie stomatologów i pozyskała kartę dentystyczną. Ułatwi nam to identyfikację. A ja w tym czasie się przebiorę i pojadę do Torunia na sekcję.
– Jechać z tobą?
Pokręcił nieznaczne głową.
– Przy okazji wpadnę jeszcze do żony – wyjaśnił.
– Rozumiem. – Skalska podeszła do drzwi, ale odwróciła się w progu. – A pamiętałeś o telefonie do Malwiny?
Gross znieruchomiał.
– Przy okazji wpadnę jeszcze do żony – powtórzył twardo.
Zimny, październikowy wiatr się wzmagał, kiedy komisarz szedł po pomoście w zachodniej części jeziora. Podmuchy szarpały mu kurtkę i przenikały przez grubą warstwę ubrań. Wyciskały też łzy spod półprzymkniętych powiek.
Szlaka na Plażowej, po której szedł pod górę do swojego bloku, chrzęściła miarowo pod podeszwami przemoczonych butów. Wszedłszy do klatki schodowej, Gross poczuł ulgę. Świst wiatru ucichł i przynajmniej chwilowo zmasowany atak zimna szalał już tylko na zewnątrz.
W mieszkaniu komisarz nastawił czajnik na gazie i rozebrawszy się, włożył ubrania oraz bieliznę do pralki, którą szybko uruchomił. Wziął długi i gorący prysznic, a na koniec spryskał się wodą kolońską. Mimo tego wciąż czuł smród rozkładającego się ciała.
Kiedy wyszedł z zaparowanej łazienki, czajnik gwizdał już od dłuższego czasu. Gross zalał herbatę ekspresową i ubrał się w świeże ciuchy: gruby granatowy sweter i czarne sztruksowe spodnie. Przemoczone buty wsunął pod kaloryfer w kuchni, ale dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ten jest zupełnie zimny. Obawiał się, że pokryte ciemnymi plamami wilgoci skórzane obuwie będzie musiał wyrzucić.
Zrobił sobie drugie śniadanie, które dokończył na schodach, bo nie zamierzał spóźnić się na sekcję zwłok wisielca.
Unieruchomił dwiema cegłówkami otwarte blaszane wrota garażu, żeby nie zatrzasnął ich wiatr, a następnie wyprowadził golfa.
Zapomniał zabrać książkę, którą chciał przeczytać żonie, ale nie zdecydował się już na powrót do mieszkania. Postanowił, że poszuka czegoś na miejscu, w świetlicy.
Przejechał przez torowisko na rogatkach miasta, gdy zawibrował telefon.
– Judyta Judycka, szefie – usłyszał kobiecy głos.
– Co masz? – spytał.
– Gładko poszło. Dentysta był na miejscu, spisałam protokół i przejęłam kartę dentystyczną Rafała Beckera.
– Świetnie. Diastema?
– Tak, pacjent z diastemą. Podczas ostatniej wizyty, w styczniu, zgłosił się do wyrwania trzonowca. Prawa siódemka na dole. W sumie miał pięć ekstrakcji.
– Pięć? – Gross zapamiętał brak trzech trzonowców w górnej szczęce. Powiedział to Judyckiej.
– Zgadza się. Trzy u góry i dwie na dole.
Szum silnika i gwizd wiatru przez krótką chwilę wypełniały kabinę golfa.
– Miał czterdzieści dwa lata – zauważył Gross. – Stomatolog mówił coś o jego ogólnym stanie uzębienia?
– Pięć ekstrakcji chyba mówi więcej niż opinia lekarza.
Pomyślał o tym samym.
– Czy możesz zostawić mi tę dokumentację na biurku? – spytał.
– Już tam leży – odparła. – Jakby co, jestem do dyspozycji.
– Dziękuję, Judyto. – Gross się rozłączył, ale nie odłożył aparatu.
Wahał