Życie i los. Василий ГроссманЧитать онлайн книгу.
się podoficera, dwa Krzyże Jerzego dostał. Matka go wyprawiła, włożyła mu do worka onuce, kufajkę, dała na drogę jajek na twardo, chleba, a my z siostrą leżeliśmy na pryczy i patrzyli, jak o świcie ojciec siedzi przy stole po raz ostatni. Przedtem nanosił wody do beczułki, co stała w sieni, narąbał drew. Matka potem ciągle to wspominała.
Popatrzył na zegar i powiedział:
– Ho, ho…
– To znaczy jutro – powiedział Sahajdak i wstał.
– Samolot odlatuje punkt siódma.
– Z cywilnego? – spytał Maszczuk.
Hetmanow kiwnął głową.
– To i lepiej – powiedział Nikołaj Tierientjewicz i też się podniósł – bo do wojskowego jest piętnaście kilometrów.
– Jakie to może mieć znaczenie dla żołnierza? – spytał Hetmanow.
Zaczęli się żegnać, znowu się ożywili, roześmiali, uściskali, a już w korytarzu, kiedy goście stali w płaszczach i czapkach, gospodarz powiedział:
– Do wszystkiego żołnierz może się przyzwyczaić, w dymie się grzeje, a szydłem goli. Ale żyć w rozłące z dziećmi – do tego nigdy nie przywyknie.
Po jego głosie, po wyrazie twarzy po tym, jak patrzyli na niego wychodzący goście, widać było, że teraz na pewno nie żartuje.
22
W nocy Diemientij Trifonowicz, już w wojskowym mundurze, pisał coś przy biurku. Żona siedziała obok niego w szlafroku i śledziła ruchy jego ręki. Hetmanow złożył kartkę i powiedział:
– To do szefa krajowego wydziału zdrowia, jeśli będziesz musiała skorzystać ze specjalnego leczenia i wyjazdów na konsultacje. Brat załatwi ci przepustkę, a on tylko da skierowanie.
– A napisałeś mi upoważnienie na przydziały? – spytała żona.
– To niepotrzebne – odpowiedział. – Zadzwoń do kierownika w obkomie, a jeszcze lepiej do samego Puziczenki, on załatwi sprawę.
Przejrzał stos napisanych listów, upoważnień, notatek i powiedział:
– No, to chyba wszystko.
Zamilkli oboje.
– Boję się o ciebie, kochany – wyznała żona. – Przecież idziesz na wojnę.
Wstał i powiedział:
– Dbaj o siebie, dbaj o dzieci. Włożyłaś koniak do walizki?
– Włożyłam, włożyłam – zapewniła. – Pamiętasz, dwa lata temu tak samo o świcie wypisywałeś mi upoważnienia, jak odlatywałeś do Kisłowodzka?
– W Kisłowodzku są teraz Niemcy.
Przeszedł się po pokoju, nasłuchując.
– Śpią?
– No jasne, że śpią – powiedziała Galina Tierientjewna.
Poszli do pokoju dzieci. Dziwny był widok tych dwóch tęgich, masywnych postaci, bezszelestnie poruszających się w półmroku. Na białym płótnie poduszek ciemniały głowy dzieciaków… Hetmanow wsłuchiwał się w ich oddechy.
Przycisnął dłoń do piersi, żeby nie budzić śpiących głośnym biciem serca. W ciemności ogarnęła go niesamowita, przeszywająca na wskroś czułość, litość, obawa o dzieci. Strasznie chciał uściskać syna, córki, ucałować ich zaspane twarze. Tutaj odczuwał bezradną, niewyrachowaną miłość, tutaj gubił się, stał zmieszany, słaby.
Nie przerażały go myśli o całkiem nowej pracy, która nań czekała. Często musiał stykać się z zupełnie nowymi zagadnieniami, ale łatwo znajdował słuszną linię, właśnie tę, która jest najważniejsza. Wiedział, że zdoła tego dokonać nawet w korpusie pancernym.
Ale tutaj – jak miał połączyć żelazną surowość, nieugiętość z czułością, miłością, nieznającą ani prawa, ani słusznej linii.
Obejrzał się na żonę. Stała, po wiejsku podparłszy policzek dłonią. W półmroku jej twarz wydawała się szczuplejsza, młodsza; taka była wtedy, gdy po raz pierwszy po ślubie pojechali nad morze i mieszkali tuż nad jego urwistym brzegiem, w sanatorium „Ukraina”.
Pod oknem delikatnie zatrąbił samochód – to przyjechali po niego z obkomu. Hetmanow znowu odwrócił się do dzieci i rozłożył ręce – w tym geście wyrażając swoją bezsilność wobec uczucia, z którym nie mógł sobie poradzić.
W korytarzu, po pożegnalnych słowach i pocałunkach, włożył półkożuszek, papachę i stał, czekając, aż kierowca wyniesie walizki.
– No dobrze – powiedział i nagle zdjął z głowy czapkę, podszedł do żony, znowu ją uściskał. To nowe, ostatnie pożegnanie, kiedy przez uchylone drzwi, mieszając się z domowym ciepłem, wdzierało się do środka wilgotne i zimne powietrze z ulicy, kiedy szorstka, garbowana skóra półkożuszka dotknęła pachnącego jedwabiu szlafroka, obojgu uświadomiło, że życie, które wydawało im się jednością, rozpadło się nagle, napełniając smutkiem ich serca.
23
Jewgienia Nikołajewna Szaposznikow zamieszkała w Kujbyszewie u starej Niemki Jenny Gienrichowny Gienrichson, w dawnych czasach pracującej jako piastunka i wychowawczyni w domu Szaposznikowów.
Po Stalingradzie dziwnie mieszkało się Jewgienii Nikołajewnie w cichym pokoiku, razem ze staruszką, która z kolei nie mogła wyjść z podziwu, że mała dziewczynka z warkoczykami jest już dorosłą kobietą.
Pokoik Jenny Gienrichowny był dość ciemny, niegdyś mieszkała tu służąca rodziny kupieckiej. Teraz w każdym z pokojów dawnego dużego mieszkania zakwaterowano jedną rodzinę, a dodatkowo każdy z nich podzielono za pomocą parawaników, zasłonek, kilimów, oparć od kanap na kąciki i komórki, w których spano, jedzono obiady, przyjmowano gości albo gdzie na przykład pielęgniarka robiła zastrzyki sparaliżowanemu staruszkowi.
Wieczorami kuchnia aż huczała, tylu mieszkańców z niej korzystało.
Jewgienii Nikołajewnie podobała się ta kuchnia z zakopconym sufitem, czerwono-czarne płomienie maszynek naftowych.
Pośród bielizny schnącej na sznurkach hałasowali mieszkańcy w szlafrokach, waciakach, bluzach wojskowych; błyskały nawet noże. Dookoła unosiły się kłęby pary; to kobiety prały w miednicach i korytach. W sporym piecu kuchennym nigdy nie palono, jego zimne, obłożone kaflami ściany bieliły się niby ośnieżone zbocza wulkanu wygasłego w którejś z dawnych epok geologicznych.
W mieszkaniu ulokowała się rodzina ładowacza, który walczył teraz z Niemcami, lekarz ginekolog, inżynier z fabryki o zaszyfrowanej nazwie, samotna matka – kasjerka ze sklepu przydziałowego, wdowa po fryzjerze, który poległ na wojnie, naczelnik poczty, a największy pokój, niegdyś salon, zajmował dyrektor przychodni.
Mieszkanie było duże jak miasto, miało nawet własnego mieszkaniowego wariata – cichego staruszka o oczach sympatycznego szczeniaczka.
Ludzie żyli w ciasnocie, ale bynajmniej nie w zgodzie, kłócili się i znowu godzili; zazdrośnie strzegli przed sobą nawzajem sekretów własnego życia, a równocześnie głośno i hojnie dzielili się nimi z sąsiadami.
Jewgienia Nikołajewna miała ochotę namalować nie sprzęty, nie mieszkańców, ale uczucie, jakie to wszystko w niej wywoływało.
A było ono bardzo skomplikowane; zdawało się, że nawet wybitny malarz nie umiałby go oddać. Powstawało w wyniku połączenia potężnej siły wojennej narodu i państwa z tą ciemną kuchnią, nędzą, plotkami, małostkowością, połączenia stali bomb i pocisków z kuchennymi garami i obierzynami kartofli.
To uczucie łamało linię, zniekształcało kontury, łączyło się w jakiś