Dobre żony. Луиза Мэй ОлкоттЧитать онлайн книгу.
poda, bo w takim razie trudno odmówić.
– Ale będziesz odtąd odmawiał przez wzgląd na innych, jeżeli nie na siebie. Przyrzeknij mi, Laurie, i przyczyń się do tego, abym dzisiejszy dzień nazwała najpiękniejszym w życiu.
Zawahał się chwilę, słysząc tę prośbę tak niespodziewaną i ważną, bo często trudniej nam narazić się na śmieszność, niż się wyrzec siebie. Meg wiedziała, że jeśli jej da słowo, to go bądź co bądź dotrzyma. Ufna w swą potęgę, skorzystała z niej, co jest obowiązkiem kobiety, gdy idzie o dobro przyjaciela. Patrzyła mu w oczy, nic nie mówiąc; szczęście dodało jeszcze więcej wyrazu jej twarzy, a uśmiech znaczył: „nie można mi dziś odmawiać”. Laurie nie zdobył się też na to i podawszy rękę z uśmiechem, rzekł serdecznie „przyrzekam ci, pani Brooke”.
– Dziękuję bardzo, bardzo, bardzo!
– A ja wznoszę taki toast: oby postanowienie Lauriego było długotrwałe! – odezwała się Jo i gdy wznosiła kieliszek, spoglądając mile na przyjaciela, ochrzciła go mimowolnie lemoniadą. Toast został wypity, obietnica wyrzeczona i pomimo licznych pokus, wiernie dotrzymana, bo dziewczęta z instynktownym rozumem uchwyciły szczęśliwą chwilę, by oddać Lauriemu przysługę, za którą im dziękował do końca życia.
Po śniadaniu rozproszyło się całe towarzystwo po domu i ogrodzie, chcąc korzystać z promieni słońca wewnętrznego i zewnętrznego. John z Meg stali na środku trawnika, kiedy w głowie Lauriego zrodził się pomysł, który uczynił to wesele jeszcze mniej fashionable1.
– Teraz niech żonaci mężczyźni i zamężne kobiety wezmą się za ręce i tańczą w koło nowożeńców, według niemieckiego zwyczaju, a młodzież będzie się obracać na zewnątrz koła, parami! – zawołał, galopując po ścieżce z Amy tak zręcznie i z tak udzielającym się życiem, że wszyscy ochoczo poszli za jego przykładem. Gdy państwo March i wujostwo Carrol dali początek, inni po chwilce poszli w ich ślady. Nawet Sallie Moffat po niejakim wahaniu, zarzuciwszy ogon od sukni na rękę, wciągnęła Neda do koła. Uwieńczeniem tej komicznej sceny byli pan Laurence i ciotka March; poważny dżentelmen zaczął wykonywać z uroczystą miną chasse przed starą jejmością, ona zaś, wsunąwszy laskę pod pachę, żywo przyłączyła się do całego grona, by tańczyć w koło państwa młodych. Tymczasem młodzież rozbiegła się po ogrodzie jak motylki w letni dzień; zaimprowizowany bal wkrótce się skończył, bo tancerzom zabrakło tchu i zaczęto się rozjeżdżać.
– Życzę ci wszystkiego dobrego, moja droga, serdecznie ci życzę; ale pewnie tego pożałujesz – odezwała się ciotka March do Meg; a gdy ją pan młody odprowadził do powozu, powiedziała mu: – Dostałeś skarb, młodzieńcze, pamiętaj, żebyś go był godzien.
– Jak żyję, nie byłam na tak miłym weselu, Ned, ale nie wiem, dlaczego mi się podobało, bo nie widziałam najmniejszej elegancji – zauważyła pani Moffat, wracając do domu.
– Laurie, mój chłopcze, gdybyś kiedyś zapragnął czegoś podobnego, poproś którą z tych dziewczątek, aby ci oddała rękę, a będę zupełnie zadowolony! – powiedział pan Laurence, rozkładając się w fotelu, by wypocząć po rannym podnieceniu.
– Będę starał ci się dogodzić, dziadku – odrzekł Laurie z niezwykłym posłuszeństwem, wyjmując ostrożnie bukiecik, który mu Jo włożyła w dziurkę od guzika.
„Gołębie gniazdko” było niedaleko i jedyną podróż poślubną Meg odbyła, idąc spokojnie z mężem ze starego domu do nowego. Gdy zeszła na dół, podobna do ładnej kwakierki, w sukni błękitnej i w słomianym kapeluszu z białą przepaską, wszyscy się zgromadzili, żeby ją pożegnać tak czule, jak gdyby się wybierała w daleką drogę.
– Nie sądź, luba mateczko, że się od ciebie odsuwam albo że cię mniej kocham, dlatego że jestem tak bardzo przywiązana do męża – powiedziała, tuląc się do matki ze łzami w oczach. – Będę tu co dzień przychodziła, ojcze; mam nadzieję, że zachowam dawne miejsce w sercach was wszystkich, chociaż wyszłam już za mąż. Beth będzie u mnie często przesiadywać, a inne dziewczęta niech wpadają niekiedy, żeby się uśmiać z moich gospodarskich kłopotów. Dziękuję wam wszystkim za ten błogi dzień ślubu. Bądźcie zdrowi, bądźcie zdrowi!
1 (ang.) modny
ROZDZIAŁ III
—
ARTYSTYCZNE PRÓBY
Nie trzeba dużo czasu, żeby zmiarkować, czy ktoś jest obdarzony talentem lub geniuszem, zwłaszcza ambitna osoba. Amy sporo trudu kosztowało rozpoznanie tego, biorąc bowiem zapał za natchnienie, próbowała każdej gałęzi sztuki z młodzieńczą zuchwałością. Przez kilka miesięcy zaniedbywała „paszteciki z gliny”, aby się poświęcać pięknym rysunkom atramentem i piórem, w których okazała tyle smaku i zręczności, że te prace stały się nie tylko przyjemne, ale i korzystne. Wkrótce jednak porzuciła je z powodu zbytniego zmęczenia oczu, a wzięła się do wypalanych robót.
Póki trwała ta pasja, jej rodzina żyła w ciągłej obawie przed ogniem, bo dym dobywający się z facjatki bez ustanku zapełniał dom. Rozpalone tygle leżały w nieładzie i Hannah, kładąc się spać, zawsze stawiała przy drzwiach na wypadek pożaru konewkę wody oraz dzwonek wzywający zazwyczaj do obiadu. Ulegając swej manii, Amy wykonała na kredensie twarz Rafaela, na baryłce z piwem Bachusa, a na cukierniczce śpiewającego cherubinka.
Aby uniknąć parzenia sobie palców, z równym zapałem zaczęła malować. Pewien znajomy artysta zaopatrzył ją w odrzucone już palety, pędzle i farby, bazgrała więc sielskie i morskie widoki, jakich nigdy nie bywało na lądzie ani na wodzie.
Bydło w jej wykonaniu było tak olbrzymie, że mogłoby dostawać nagrody na wystawach rolniczych. Niebezpieczne kołysanie się okrętów przyprawiłoby o morską chorobę najbardziej zahartowanego widza, gdyby ich budowa nie pobudzała go od razu do konwulsyjnego śmiechu. Smagłe chłopaki i czarnookie madonny wpatrujące się w ciebie z kąta pracowni nie przypominały Murilla. Oliwkowe twarze z ciemną smugą znaczyć miały Rembrandta, a wesołe panie i dzieci chore na wodną puchlinę – Rubensa. Turnera przedstawiały burze pełne błękitnych grzmotów, pomarańczowych błyskawic, brunatnego deszczu i purpurowych chmur, z pomidorową w środku plamą, która mogła być słońcem lub kawałkiem drzewa, koszulą marynarza lub królewską szatą, stosownie do woli patrzącego. Potem nastąpiły portrety robione węglem i cała rodzina rzędem wisiała, a wszyscy byli tak straszni i posmoleni, jakby ich wydobyto ze skrzyni z węglami. Te wizerunki zyskały wiele, gdy je przerobiła ołówkiem, chwytała bowiem podobieństwo i jej samej włosy, Jo nos, Meg usta, Lauriego oczy ogólnie uznawano za „cudownie piękne”. Po niejakim czasie wróciła do gipsu i gliny; przerażające widma znajomych wyglądały z kątów lub z półek spadały ludziom na głowy. Przez pewien czas sprowadzała sobie dzieci jako modele, ale opowiadając o jej tajemniczych robotach, ogłosiły ją młodą ludożerczynią. Przykry wypadek położył wreszcie koniec tym pracom. Oto z braku modeli, które się od niej odstręczyły, postanowiła urobić swoją ładną nóżkę i pewnego dnia cały dom przestraszył się jakimś tupaniem i nienaturalnym krzykiem. Kto żył, pobiegł na pomoc i zastano młodą entuzjastkę skaczącą rozpaczliwie po pracowni, z nogą mocno ściśniętą okładem z gipsu, który stwardniał nadspodziewanie prędko. Z wielką trudnością, a nawet z pewnym niebezpieczeństwem uwolniła jej nóżkę Jo, bo opanował ją taki śmiech, że nóż