Lato na Rodos. Katarzyna RyrychЧитать онлайн книгу.
to powiedzieć albo zrobić coś specjalnego. Albo czegoś nie robić.
Trudno było mi wytłumaczyć rodzicom, że dotyk narusza bańkę mydlaną, w której żyję. A w tej bańce jest wszystko, czego potrzebuję. I to wcale mi nie przeszkadza.
Oprócz Tureta rozumiał to Makmarfi, który prowadził dogoterapię.
Dogoterapia to nic innego, jak leczenie psem. Chodzi o to, żeby się przemóc i dotknąć psa.
Nie potrafiłem zrozumieć, z jakiego powodu miałbym dotykać psa. Nigdy się psów nie bałem. Przechodziły obok mojej bańki, delikatnie ocierając się o jej cienkie ściany, cicho sapały i się śliniły. Ale żeby się z nimi spoufalać?
Po nieudanej dogoterapii Makmarfi powiedział, że lepiej sprawdziłyby się delfiny. Tylko że one wcale nie lubią dotykać ludzi.
Tak czy inaczej, Panda zrozumiał, o co chodzi, i więcej nie próbował mnie dotykać.
– Można by to leczyć ziołem – powiedział pewnego dnia, a Turet zaczął się śmiać.
Panda zapalił swoją fajeczkę i poszedł do domku. Było już późno i na Rodos zapalały się maleńkie lampki wbite rzędem między paprociami.
Ale ich światełka były niczym w porównaniu z błękitną poświatą, jaka sączyła się przez szpary w ścianach domu Pandy.
– Uh-duh-duh. – Turet skinął na mnie głową. – Mówię ci, Porszak, tego lepiej nie widzieć. Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz.
W każdym razie Panda nie wyglądał na kogoś, kto chciałby mnie zamordować.
Wracaliśmy na osiedle główną alejką, mijając te wszystkie kolorowe światełka, krasnale, ławeczki, żeliwne grille, i było nam dobrze.
Wokół latarni krążyły białe ćmy, a od czasu do czasu z mroku wylatywał nietoperz. To był czas, kiedy w miasto ruszali Korweciarze. Sam nie wiem, kto ich tak nazwał. Uzbrojeni w długie tyczki zakończone hakami, zaopatrzeni w wózki zdobyte pod Lidlem, sunęli chodnikiem, zaglądając do koszy na śmieci.
Ciągnął się za nimi nieprzyjemny kwaśny zapach, ale widać im to nie przeszkadzało.
Wyciągali z koszy butelki i puszki, upychali je w reklamówkach i ładowali na wózki. Przechodzący obok ludzie spoglądali na nich z odrazą.
Pomyślałem, że pewnie dlatego wychodzą ze swoich kryjówek wieczorem, ale Turet wyjaśnił mi, że wtedy jest najwięcej puszek i butelek, bo ci przyzwoici ludzie, co się tak na ich widok marszczą, sami zostawiają je w parku.
Ze starej pętli tramwajowej widać było nasze osiedle. O zmierzchu wyglądało pięknie. Te wszystkie świecące w mroku okna, przytłumione głosy ludzi stojących na balkonach.
Małe bloki kuliły się u boku dużych, a na placu zabaw – który od dawna nie był placem zabaw – siedział Klub Za Dużych Gaci.
Członkowie klubu z hałasem jeździli na deskorolkach albo słuchali muzy ze stojącego na ziemi boomboksa.
Niektórych znałem, bo mieszkali na osiedlu, a inni przychodzili z miasta i ku utrapieniu mieszkańców nie chcieli się wynieść.
Lato wyciągnęło nas wszystkich z domów.
Niespotykane upały nie dawały zamknąć okien i wszystko wylewało się na ulicę – rozmowy, awantury, muzyka, telewizja, dźwięki tworzyły monotonny szum, zupełnie jak morze, raz głośniej, raz ciszej.
W te noce spałem przykryty jedynie prześcieradłem, a przez otwarte okno mogłem widzieć gwiazdy.
Wiedziałem, że niektóre z nich są żywe, a inne martwe, że światło gwiazd dociera do ziemi czasami kilkaset lat, że gdyby się tak dobrze zastanowić, to patrzą na nas te same gwiazdy, które widziały bitwę pod Grunwaldem.
Sam nie wiem, czemu przyszedł mi do głowy Grunwald. Może dlatego, że tę datę zapamiętałem dzięki Kukułce, który tworząc swój magiczny eliksir, posługiwał się formułą 1410.
„Jak mu się uda wyprodukować ten eliksir – myślałem – to napijemy się go razem z Turetem i wszystko będzie inaczej”.
Tylko nie byłem do końca przekonany, czy tego naprawdę chcę.
Było dobrze, jak było.
Turet machał rękami, ale z dala ode mnie, wykrzykiwał wszystkie zakazane słowa, a ja żyłem w środku swojej bańki mydlanej.
Mieliśmy Rodos, dom, o którym nie wiedział nikt prócz naszych znajomych, mieliśmy co zjeść, a przede wszystkim mieliśmy spokój.
W ubiegłym roku to byłoby niemożliwe, bo matka bała się, gdy wychodziłem z domu. Cały czas wyglądała przez okno, żeby sprawdzić, czy siedzę i przekładam swoje kamienie, ale w końcu stwierdziła, że mogę pójść na plac zabaw (bo oczywiście nic nie wiedziała o Klubie Za Dużych Gaci), a kiedy Makmarfi powiedział jej, że jego zdaniem jestem odpowiedzialny i bystry, ucieszyła się, że nie musi już obserwować mnie zza firanki.
Trochę się przeraziła, gdy jej powiedziano, że łażę z Turetem, bo on nie miał najlepszej prasy, ale w końcu zgadała się z jego rodzicami i zrozumiała, że się tą chorobą nie zarażę, a przede wszystkim nie chodzę po osiedlu sam.
Jedyne, o co była zła, to o Porszaka, ale, widzicie, Turetowi ktoś powiedział, że mam auto.
Turet, podobnie jak ja, nie bał się, że zarażę go autem, bo to było coś, z czym przyszedłem na świat, a rodzice zorientowali się dopiero wtedy, kiedy zacząłem unikać dotyku i ustawiać wszystko w kolejności od największego do najmniejszego.
Mam wrażenie, że się mnie trochę bali, a udawali, że boją się o mnie.
To nie było w porządku.
A przynajmniej tak powiedział im Makmarfi.
Nie potrafili zrozumieć, że ja po prostu zacząłem porządkować świat.
Nie mogłem pozwolić, aby dokoła mnie panował chaos. W takim bałaganie mogło się wydarzyć dosłownie wszystko.
Cała reszta – przynajmniej według mnie – była okej.
Rozdział trzeci
Na Rodos znajdował się słynny Kolos Rodyjski, posąg Heliosa zaliczany do siedmiu cudów świata. Stał w pobliżu wejścia do portu i przez prawie 70 lat wskazywał drogę statkom, dopóki nie uległ zniszczeniu około 224 r. p.n.e. podczas trzęsienia ziemi.
z prospektu biura podróży
Z początkiem lipca na Rodos pojawił się Gabaryt. Zawsze miał coś ciekawego do zaproponowania. A to stolik, a to fotel, a to wersalkę, czyli naprawdę wielkie rozmiary. Turet doszedł do wniosku, że możemy sobie pozwolić na coś lepszego niż siennik, i ugadał się z Gabarytem, że ten załatwi nam coś za paczkę papierosów.
Gabaryt szukał, aż znalazł, i z pomocą dwóch Korweciarzy przytargał całkiem niezły tapczan.
Trzeba było trochę uważać, żeby nie wbić sobie w tyłek sprężyny, ale Szmirabella obiecała, że przyniesie igłę i nici i coś z tym zrobimy.
Kiedy Turet zaczął walić trzepaczką w nasz nowy mebel, podniósł się taki kurz, że przybiegł Kukułka i trochę nas sklął, bo właśnie kończył pracę nad kolejnym eliksirem i bał się, że cały efekt jego wysiłków weźmie w łeb.
Turet go przeprosił i wyjaśnił, że nie wolno wstawiać do domu brudnego mebla, po czym wszystko wróciło do normy.
Ludzie z Dziczy – bo tak zacząłem nazywać naszą część Rodos – byli naprawdę sympatyczni. To, że Kukułka wyzwał nas od głupich