Lato na Rodos. Katarzyna RyrychЧитать онлайн книгу.
że jeżeli będę spędzał z nim dużo czasu, to będzie go mieć mniej na papierosy.
Najpierw próbowałem sobie tłumaczyć, że Turet chce przestać palić i z tego powodu spędza czas ze mną, ale okazało się, że mnie lubi.
Sam to powiedział.
– Uh-duh-duh, Porszak, równy z ciebie ziomal.
Porszaka wymyślił w rewanżu za Tureta, bo mu się skojarzyło z autem, i wkrótce cała dzielnia – tak nazywał dzielnicę – wołała na mnie Porszak.
Oczywiście moi rodzice musieli się o tym dowiedzieć. Matka się bardzo zdenerwowała, a tata stwierdził, że Turet to sprytnie wymyślił. I kiedy mama nie słyszała, sam się tak do mnie zwracał.
Jeżeli chodzi o mnie, to byłem naprawdę ciekawy, dlaczego i za co Turet mnie polubił. Pewnie miał swoje powody.
A za co ja lubiłem Tureta, to chyba już powiedziałem.
No i oczywiście byłbym zapomniał o Rodos. Gdyby nie Turet, siedziałbym całe lato pod blokiem jak ten pies.
Rozdział drugi
Główną wieczorną atrakcją jest oczywiście stolica wyspy ze średniowieczną starówką.
Zakwaterowanie na Rodos: wyspa ma rozbudowaną ofertę hotelową. Można tu znaleźć zarówno luksusowe apartamenty, jak i sporo tańsze hostele. Planując pobyt większej grupy, warto zainwestować w wynajem domku. Tygodniowy pobyt w czerwcu dla 6 osób to koszt około 7000 zł.
podroze.gazeta.pl
Nasze Rodos było o wiele fajniejsze niż to drugie, prawdziwe. Chociaż nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że prawdziwe jest nasze, nie tamto.
Oczywiście przeczytałem wszystko na temat wyspy na Morzu Egejskim, z detalami, i opowiedziałem o tym Turetowi.
– Uh-duh-duh, Porszak, ty masz łeb… – stwierdził.
A potem doszliśmy do wniosku, że nasze Rodos też można byłoby pokazywać turystom. Oczywiście nie to piękne, ze ślicznymi altankami, klombikami i krasnalami, bo to wszystko można było zobaczyć w willowej części miasta.
Prawdziwa egzotyka zaczynała się tam, gdzie kończył się asfalt. Czy tam, gdzie kończyła się cywilizacja.
Sądzę, że gdyby ktoś wymyślił konkurs na najbardziej niesamowity budynek, to w ogródkach należałoby szukać zwycięzców.
Nasza drewniana szopa była najmniej pomysłowa, zwyczajna buda z oknem zabitym kawałkiem dykty i drzwiami zamykanymi już na porządną kłódkę, do której mieliśmy dwa klucze.
Jeden mój, a drugi Tureta.
Kilka metrów od nas stała naprawdę fantastyczna budowla – cała ze starych okien. Niektóre z nich zostały zamalowane, żeby nie było widać, co dzieje się w środku. A działo się coś naprawdę ciekawego.
Właścicielem, a zarazem twórcą tej konstrukcji, był Wuj Kukułka.
Turet wyjaśnił mi, skąd wzięło się to przezwisko. Otóż Wuj Kukułka mniej więcej co godzinę wyglądał ze swego domku, żeby sprawdzić, co się dzieje na Rodos. Tak jak drewniany ptaszek w zegarze.
Kukułka miał swoje powody, aby się rozglądać. Nie chciał, żeby ktokolwiek wszedł do jego domku i zobaczył, co on tam robi.
Ja oczywiście należałem do wybranych, którym wyjaśnił, czym się zajmuje. Otóż zgodnie z tym, czego się dowiedziałem, Kukułka od lat pracował nad eliksirem szczęścia. Nawet pozwolił mi obejrzeć swoje laboratorium. Stała tam niewielka elektryczna fajerka, a na niej bańka po mleku, nad którą wisiały jakieś szklane rurki.
Eliksir kapał do szklanej kolby, a Wuj Kukułka pociągał nosem i z dezaprobatą kręcił głową.
– I jak? – zapytałem.
– Nie to, zupełnie nie to – odparł i kazał mi zwiewać (oczywiście wyraził to trochę inaczej) i nie mówić nikomu, co się tu dzieje.
Bo jeśli, nie daj Boże, ktoś by usłyszał o pracach prowadzonych w jego zaciszu, on, Kukułka, miałby potężne kłopoty.
Obiecałem, że nie pisnę ani słowa. Taki eliksir to poważna rzecz i pewnie było wielu chętnych, aby poznać jego recepturę. Lub przynajmniej ukraść gotowy produkt.
Poza tym, że Wuj Kukułka nie lubił opowiadać o swoich eksperymentach, można było z nim porozmawiać o różnych ciekawych rzeczach. Na przykład o tym, jak za młodych lat polował na pstrągi za pomocą prądu.
Albo jak otworzyć zamek pneumatyczny w samochodzie przeciętą na pół piłką tenisową.
To była ciekawa i przydatna wiedza. Szkoda, że nie spotkałem go wcześniej, bo rok temu tata zatrzasnął sobie kluczyki w samochodzie i musiał wzywać machera. Zapłacił za to stówkę i był bardzo zły, bo akurat planował inne wydatki.
Po drugiej stronie ścieżki rozciągała się posiadłość Szmirabelli. Można byłoby powiedzieć, że podobnie jak jej właścicielka nosiła ślady dawnej świetności, tylko że Szmirabella wyglądała o wiele gorzej niż jej buda.
Z budy przynajmniej nie odpadał brązowy lakier.
Szmirabella jednak nic sobie z tego nie robiła, tylko spędzała cały czas na czytaniu magazynów dla kobiet, które wyciągała z osiedlowego pojemnika na papier.
Niektóre historie – szczególnie te opatrzone tytułem „prawdziwe” albo „z życia wzięte” – odczytywała głośno, często nawet po kilka razy, a potem zaczynała wycierać oczy chustką. Nie pierwszej czystości ona była.
Wyjaśniłem jej, że to droga do zapalenia spojówek, ale kazała mi spadać.
– Uh-duh-duh – powiedział Turet – to nieładnie tak brzydko mówić do małego chłopca.
Tak jakbym nie słyszał gorszych słów od niego samego, ale to inna sprawa. Wracając do Szmirabelli – w budce stała szafa biblioteczna pełna książek, które nazywały się harlekiny. Ogólnie były głupie. Wystarczyło przeczytać jedną, żeby wiedzieć, o czym były inne.
Okładki tych książek zabawnie wyglądały. Panowie w garniturach i panie w nocnych koszulach. To nie pasowało jedno do drugiego.
Turet też nie czytał harlekinów, ale ciągle przynosił Szmirabelli nowe. Podejrzewam, że kradł je w jakimś kiosku, bo przecież nie miał aż tyle pieniędzy.
Wiedziałem, że to nie w porządku, ale Szmirabella nie miała nikogo, kto zrobiłby jej przyjemność. I prócz czytania tej szmiry nie miała nic lepszego do roboty.
Kolejnym ciekawym człowiekiem był Panda. Nazywaliśmy go tak dlatego, że ciągle miał pod oczami ciemne sińce, jakby rozmazał mu się tusz.
Zawsze wyglądał tak, jakby był niewyspany, i nie rozstawał się z niewielką glinianą fajeczką.
Zdaje się, że miał naprawdę dużo pieniędzy, ale z niewiadomych przyczyn trzymał się swojej starej budy, którą starannie zamykał na kilka zamków.
– Uh-duh-duh – ostrzegł mnie pewnego dnia Turet, kiedy próbowałem zajrzeć przez szparę do środka – nawet tam nie podchodź.
To oznaczało, że Panda też jest naukowcem i pracuje nad czymś znacznie ciekawszym niż eliksiry Wuja Kukułki.
Tak czy inaczej, sądząc po opakowaniach po różnych produktach, które Panda wyrzucał do worka na śmieci, byłoby go stać na piękny domek.
„Może po prostu lubi swoją budę” – pomyślałem, kiedy któregoś razu podał mi reklamówkę pełną smakołyków.