Zbieranie kości. Jesmyn WardЧитать онлайн книгу.
dębu ukazuje się taka, której brakuje połowy ogona, zsuwa się po korze, a Skeet ponownie strzela. Wiewiórka odrywa się od pnia, zwija w kulkę i toczy się po drzewie, zostawiając za sobą wstążkę krwi. Skeet prostuje się i rusza ku niej, jeszcze raz strzelając. Połowa ogona drga, wiewiórka nieruchomieje na ziemi. Jest całkiem duża jak na wiewiórkę z Missisipi.
– Ja tego nie wypatroszę.
Kruki odfruwają z wrzaskiem. Owady wrzeszczą unisono w koronach drzew.
Skeet podnosi wiewiórkę oburącz, trzyma ją całą, żeby mu się nie rozpadła na kawałki. Krew sika z niej pulsująco. Serce.
– Chciałabyś, żeby przyszedł na noc, nie?
– O kim ty mówisz?
– Wiesz, o kim mówię. Na pewno nie o Dużym Henrym.
Odrzuca kawałek futerka, który wisiał jak mokry czerwony kolczyk przy zadzie zwierzątka.
– Ani o Markizie.
– Nie – kręcę głową.
Skeet wyrywa resztkę ogonka. To, co z niego zostało, zanim ją zabił, odrywa się jak włosie ze szczotki.
– Nie wyglądacie razem dobrze – stwierdza, przyglądając się uważnie pokrwawionemu ciałku.
Jest tak gorąco, że pot kapie mu z nosa.
„Ależ wyglądamy”, chcę krzyknąć. „Bo na jego widok przyśpiesza mi serce”, mogłabym dodać, wskazując zdychającą i tryskającą krwią wiewiórkę. Ale nic nie mówię, a Skeet wzrusza ramionami i trzymając wiewiórkę niczym ofiarę całopalną, rusza w drogę powrotną nad gliniankę.
Wracamy do obozowiska i Skeet kładzie wiewiórkę na plastikowej torbie, a potem bierze nóż i odcina jej głowę. Krew pachnie mokrą, rozgrzaną ziemią po letniej ulewie. Odrzuca głowę w poszycie niczym piłkę, przesuwa nierówno ostrzem przez pierś zwierzątka, a potem robi krzyż przez przednie łapki. Jest bezwzględny, milczący, skupiony jak wtedy, gdy wystawia Chinę do walki. Ciągnie mocno oburącz, a skóra odrywa się od mięsa; odciąga ją coraz mocniej, aż z futerka zostaje mokra szmatka, którą też odrzuca w poszycie. Na rączkach i stopach wiewiórki zostają futrzane rękawiczki i botki, ale Skeet odcina je i rzuca w ślad za główką. Ze zwierzęcia zostało tylko mięso, grube jak dwa złożone razem wieprzowe kotlety. Skeet rozcina brzuch, z którego wylewa się niebieskofioletowa mokra przędza.
– Kurwa – rzuca cicho.
Smród wnętrzności jest wszędzie. Kiedy Tata hodował świnie, srały, jadły i ryły we własnych odchodach, ale rosły różowe i tłuste, a gnojówka śmierdziała jak wnętrzności tej wiewiórki: ostro, niewydalonym gównem. Skeetah ma rację, że klnie.
Próbuje wyciągnąć wnętrzności, ale trzymają się mocno, więc usiłuje przeciąć sznurki, na których wiszą, i przypadkowo przecina jakieś jelito.
– O kurwa – klnie znowu i rzuca wiewiórkę, wnętrzności i nóż na pokrwawioną plastikową torbę, cofa się, kładzie dłonie na kolanach i zwiesza głowę. Czuję w gardle piach, nie mogę złapać tchu.
– Jezu, Skeet…
Biegnę do zagajnika, jak najdalej od tego smrodu i gnoju, upadam i wyrzucam z siebie jajka, ryż, wodę, wszystko, co w sobie miałam, aż nic we mnie nie zostaje, aż czuję pustkę w przełyku, ale i tak nie mogę przestać wymiotować powietrzem i śliną, i czymś, czego nigdy nie wyrzygam. Bo w środku na dnie zawsze coś zostaje.
Kiedy mięso skończyło się smażyć – zbrązowiało, skurczyło się i stwardniało na krawędziach jak skwarki – nadeszli chłopcy. Markiz tnie mięso na małe kawałki własnym scyzorykiem i rzuca je na nasączony ostrym sosem chleb. Skeetah robi dla mnie kanapkę, podaje mi ją, zanim sam zacznie jeść. Mięso jest łykowate i twarde, smakuje w połowie jak chili z ostrego sosu, od którego zaróżowił się chleb, a w połowie jak dziczyzna. Gryzę je, jakbym jadła żołędzie i wskakiwała ze strachu do małych ciemnych dziupli w środku starych dębów. Słońce zaszło, zanim zebraliśmy ze Skeetem drewno na grill. Niebo wybuchło czerwienią nad naszymi głowami, a słońce skryło się za lasem i czerwień spłynęła z nieba jak farba do ścieku; potem niebo wyblakło, pobielało, aż wreszcie zrobiło się granatowe i ciemne. Wrzuciłam za dużo drewna pod grill i Skeet musiał przerzucać wiewiórkę za nóżki, chowając dłoń w rękawie koszuli, bo bał się, że się przypali. Ogień płonie tak jasno, że widzę w ciemności ich twarze.
– Smaczne – mówi Markiz.
– Przypalone – stwierdza Skeet.
Siedzący obok niego Duży Henry wybucha śmiechem.
– Wali gównem. Nie wierzę, że to jecie.
Przełyka haust piwa, które jest tak ciepłe, że butelka nawet się nie poci podczas gorącej nocy.
– Nakarmcie lepiej tym gównem szczeniaka.
Nie żuję kanapki, odgryzam mały kęs i zostawiam go na języku, żeby rozmókł od śliny, i przełykam. Skeet podaje mi pół butelki ponczu, piję ciepły barwiony cukier. Nie jestem głodna, ale lepiej, żebym zjadła, bo nie jest mi wtedy tak niedobrze. Jeśli znów się porzygam, ktoś w końcu zapyta, co ze mną. A nie chcę kłamać, żeby ich przekonać. Nie chcę, żeby gapili się na mnie i zadawali pytania. Podaję butelkę Markizowi. Ten napój smakuje niemal jak prawdziwy sok owocowy, smakuje mi najbardziej z tych soków, które mamy w domu. Mama wkładała go do sklepowego wózka, w którym jeździłam po sklepie, stawiała czerwony poncz obok siodełka, a butelka chłodziła mi nogę. Lubiłam to, bo w naszej półciężarówce nie było klimatyzacji, a na nodze wciąż czułam chłód – taki jak od kostki lodu topiącej się w dłoni.
Szczeniak w wiadrze drapie po ścianach, Skeetah siada na nim ze zwieszoną głową i wpatruje się w ziemię. Co pewien czas dotyka krawędzi wiadra, jakby chciał włożyć rękę do środka i pogłaskać szczeniaka, pocieszyć go. Ale nie robi tego.
– Nie dasz mu jakoś na imię, Skeet? – pytam.
– Nie. – Nie podnosi głowy. – Ale ty możesz je wymyślić, Esch. – Siedzi, opierając podbródek na ręce. – To dziewczynka.
Imię. Kiedyś w szkole była taka dziewczyna, której dali na imię tak jak świeczkom przeciw komarom: Citronella. Zawsze miała przynajmniej dwóch chłopaków, błyszczyk na ustach, a wszystkie okładki jej zeszytów odpowiadały kolorem książkom. Kiedy spotykaliśmy ją przypadkowo razem z rodziną nad rzeką, kucałam w wodzie po szyję i przyglądałam się jej. Miała skórę złocistą jak te świece na komary i tak nieskazitelną, że chciałam ją znienawidzić. I znienawidziłam po trosze. Ale czasem, spacerując bez celu i gadając do siebie, wypowiadałam na głos jej imię, bo podobało mi się jego brzmienie i to, że toczy się po języku jak kulka lodów. „Citronella”. Chciałam tak nazwać suczkę, ale wiedziałam, że Markiz mnie wyśmieje, bo zna tę dziewczynę. Pewnie z nią chodził, zabierał ją na spacer do parku i trzymał za rękę.
– Nella – mówię. – Dam jej na imię Nella.
Skeet kiwa głową. Duży Henry chce mnie poczęstować piwem, ale kręcę głową. Mam pełno śliny w ustach po ostrym sosie i wiem, że pewnie będę płakała po odejściu Nelli, więc wystarczy mi soli. Markiz dłubie kijem w ognisku, dźga nim popiół.
– To ładne imię – stwierdza Duży Henry z szerokim, gasnącym uśmiechem.
Skeet zagląda do wiadra, jakby go nie usłyszał. Odrobina radości, która we mnie wzbierała po wymyśleniu imienia, trzepocze skrzydełkami i gaśnie. Po co nadawać jej imię, jeśli zaraz umrze?
Z lasu dobiega trzask łamanych gałęzi, chrzęst liści pod stopami. Spomiędzy drzew wychodzą Randall i Manny. Manny odbiera ognisku