Zbieranie kości. Jesmyn WardЧитать онлайн книгу.
Widzę ją od brody do piersi, jak prze, żeby wypchnąć Juniora, a Junior rozrywa jej trzewia, trzyma się kurczowo wszystkiego, żeby zostać w środku, ale wyciągnął jej wszystko na wierzch, kiedy się urodził.
– Nie potrzebuje pomocy przy parciu.
Faktycznie. Falują jej boki. Warczy, ma pysk jak czarna kreska, przekrwione ślepia. Kapiąca z niej wydzielina robi się różowa. Wszystko się w niej napina, jakby pod skórą miała miliony kamieni, a potem nicuje się na lewą stronę. W otworze pojawia się fioletowoczerwona bulwa. China rozkwita.
Gdyby któryś z kumpli taty od kieliszka zapytał go, co dzisiaj robi, odpowiedziałby, że przygotowuje Gliniankę na huragan. Jest lato, a latem zawsze nadciągają i odchodzą stąd huragany. Każdy pcha się przez płaską Zatokę na dwadzieścia sześć mil usypanej przez człowieka plaży w delcie Missisipi, gdzie uderza w stare letnie rezydencje z czworakami dla niewolników, przerobionymi teraz na domki dla gości, a potem wieje przez sosny nad bayou, traci na sile, skrapla się deszczem i zamiera na północy. Większość nie trafia w nas czołem, przeważnie skręcają w prawo ku Florydzie albo w lewo na Teksas, muskają nas tylko i ześlizgują się po nas jak niezapięty rękaw. Od lat nie mieliśmy huraganu, który szedłby prosto na Bois Sauvage – wystarczy, żeby zapomnieć, ile pojemników trzeba napełnić wodą, ile zgromadzić puszek sardynek i peklowanego mięsa, ile wanien wody się przyda. Ale słyszałam dzisiaj, jak mówili o huraganie w radiu, którego Tata nie wyłącza w zaparkowanej półciężarówce. Słyszałam, jak synoptyk mówił, że dziesiąty tropikalny niż tego lata zdążył już rozwiać się nad Zatoką, ale w okolicach Portoryko tworzy się następny.
Więc dzisiaj Tata obudził mnie, waląc w ścianę mojego i Juniora pokoju.
– Wstawajcie! Mamy robotę!
Junior zwinął się w kłębek na łóżku i odwrócił tyłem. Ja usiadłam na materacu i siedziałam tak długo, że Tata myślał, że wstanę, ale opadłam na poduszkę i usnęłam. Obudziłam się po dwóch godzinach; w półciężarówce Taty grało radio. Łóżko Juniora było puste, a jego kołdra leżała na podłodze.
– Junior, przynieś mi resztę tych butli po bimbrze.
– Tatku, ale pod domem nie ma już ani jednej.
Tata za oknem trącał kant domu puszką po piwie. Junior podciągał szorty. Tata pokazał mu gestem, że ma się schylić, więc znów wpełzł pod dom. Podbrzusze domu nie przeraża go tak, jak przerażało mnie, kiedy byłam mała. Junior znika między pustakami, na których stoi dom, na całe popołudnia i wychodzi stamtąd dopiero wtedy, kiedy Skeet grozi mu, że wyśle po niego Chinę. Kiedyś zapytałam go, co robi pod domem, odpowiedział mi, że się bawi. Wyobrażałam sobie, że wykopuje jamy do spania i leży w nich na plecach w piaszczystej, czerwonej ziemi, słuchając szurania i tupania naszych stóp po deskach podłogi.
Junior ma dobre oko i silne ramię, więc butle i puszki wytaczały się spod domu jak bilardowe kule. Zatrzymywały się, uderzając w pordzewiałe koryto dla krów, które tata przywiózł ze złomowiska, gdzie skupuje metal. Przywiózł to koryto do domu w zeszłym roku na urodziny Juniora i powiedział mu, żeby zrobił sobie w nim basen.
– Kurna – zaklął Randall.
Siedział na krześle pod zrobioną własnoręcznie tablicą z koszem, przykręconą do pnia uschniętej sosny – ramę ukradł z parku hrabstwa.
– Od lat nic nas nie trafiło. Nigdy nie wieją w tę stronę. Jak byłem mały, zawsze szły prosto na nas.
To Manny. Stałam przy framudze okna sypialni, nie chciałam, żeby mnie zobaczył. Przerzucał z ręki do ręki piłkę do koszykówki. Przebijał kokon mojej klatki piersiowej, z której ulatywało serce.
– Gadasz jak stary dziad, a jesteś tylko dwa lata starszy ode mnie. Myślisz, że nie pamiętam, jak tu wiało? – zapytał Randall, odbierając piłkę z kozła i odrzucając ją Manny’emu.
– Jak coś nas trafi tego lata, to pourywa suche gałęzie. Ci z radia nie wiedzą, o czym mówią.
Manny ma czarne kręcone włosy, czarne oczy, białe zęby i cerę barwy świeżo ściętego drzewa: samego środka sosny.
– Zawsze jak kogoś zapuszkują w Bois Sauvage, wszystko im się myli.
– Myli się reporterom. A ci od pogody to naukowcy! – polemizował z nim Randall.
– Jak z koziej dupy trąbka.
Stąd, gdzie stałam, Manny wyglądał tak, jakby się zaczerwienił, wiedziałam, że twarz go zdradza, bo oblewa się rumieńcem aż do blizn na policzku.
– Jeden do nas przyjdzie, mówcie, co chcecie. – Tata wycierał dłoń w burtę półciężarówki.
Manny przewrócił oczami i podniósł kciuk do Taty. Rzucił piłką do kosza. Randall złapał ją i przytrzymał.
– Ale jeszcze nic nie mówili o żadnym tropikalnym niżu – Randall zwrócił się do Taty. – A ty każesz Juniorowi grać w kręgle butelkami po bimbrze.
Randall miał rację. Tata zazwyczaj napełniał wodą kilka pojemników. Jedzenie w puszkach zawsze było w domu, bo Tata nic innego nie umiał przyrządzić, więc nigdy nie brakowało nam wiedeńskich parówek i peklowanej wołowiny. Zupy błyskawiczne Top Ramen jadaliśmy każdego dnia: gęste, z hot dogami, odlewaliśmy to, co rzadkie, więc smakowały jak ostry sos z makaronem. Na sucho smakowały jak krakersy. Mama jeszcze żyła, kiedy po raz ostatni uderzyło w nas czoło huraganu; po burzy zrobiła barbecue z całego mięsa z turystycznej lodówki, żeby się nie zepsuło, a Skeet obżarł się tyloma pętami kiełbasy z grilla, że aż się porzygał. Ja biłam się z Randallem o ostatni kotlet wieprzowy, Mama nas rozdzieliła, a Tata śmiał się z tego, mówiąc: „Ta dziewczyna da sobie radę w życiu. Mówiłem ci, że będzie waleczna, choć drobna, bo figurę ma po tobie”.
– W tym roku będzie inaczej – oznajmił Tata, siadając na tyle skrzyni. Przez chwilę wyglądał, jakby nie był pijany. – Wiadomości nie kłamią. Co tydzień nad Zatoką wieje jakiś huragan. Tak źle jeszcze nie było.
Manny znów rzucił do kosza, a Randall pognał za piłką.
– Czuję to w kościach – powiedział Tata. – Czuję, że nadciąga.
Ściągnęłam włosy w kucyk. Moją jedyną mocną stronę, dziwną mocną stronę, jak biały doberman: spiralne loczki, czarne, wiotkie, gdy mokre, ale po wyschnięciu gęste i bujne jak garście postrzępionej liny. Mama pozwalała mi biegać z rozpuszczonymi włosami, mówiła, że odziedziczyłam je po przodkach, a skoro je mam, mogę się nimi nacieszyć. Ale gdy przeglądałam się w lustrze, wiedziałam, że reszta mnie nie jest aż tak godna uwagi: szeroki nos, ciemna skóra, drobna i niska figura Mamy z pochowanymi krągłościami, przez co wyglądałam jak pudło. Zmieniłam koszulkę, słuchając, o czym rozmawiają na dworze. Ściany – cienkie i niczym nieobłożone, rozłażące się na krawędziach – sprawiały, że miałam wrażenie, iż Manny widzi mnie, przebijając je wzrokiem, zanim wyszłam na dwór. Nasza nauczycielka angielskiego, pani Dedeaux, zadaje nam każdego roku lektury na lato. Po dziewiątej klasie czytaliśmy Kiedy umieram, a po rozpoczęciu roku szkolnego dostałam ocenę celującą, bo odpowiedziałam właściwie na najtrudniejsze pytanie dotyczące powieści: „Dlaczego Jewel Bundren uważa, że jego zmarła matka jest rybą?”. Tego lata, po dziesiątej klasie, czytamy Mitologię Edith Hamilton. Przedwczoraj skończyłam rozdział zatytułowany „Osiem krótkich opowieści o kochankach”, prowadzący do mitu o Jazonie i Argonautach. Zastanawiałam się, czy Medea, wychodząc na spotkanie Jazona po raz pierwszy, czuła się tak jak ja, jakby owiał ją wicher i zmusił do drżenia. Cykady śpiewające na czerwonym ziemistym podwórku, kozłująca piłka, blues z radia Taty w półciężarówce – wszystko to przyzywało mnie na dwór.
China