Tajemnica z Auschwitz. Nina Majewska-BrownЧитать онлайн книгу.
jej zbieranie szczawiu, pielenie ogródka i zabawa z dziewczynkami. Najchętniej zatrzymałabym ją u nas, ale wiem, że to niemożliwe, że nic nie powstrzyma tej siły, która pcha ją w kierunku najbliższych.
– Skąd masz pewność, że ich tam zastaniesz? – Jestem zdumiona jej przekonaniem, że najbliżsi przebywają w rodzinnym domu.
– Umówiliśmy się, że gdybyśmy się rozdzielili, właśnie tam się spotkamy.
– A jeśli ich nie będzie?
– Będą. – Anna grzeje dłonie o gorący kubek naparu z dziurawca i rumianku.
– A jeśli nie?
– To znajdę wiadomość.
Anka zdaje się zupełnie nie przejmować moimi wątpliwościami, a niewytłumaczalna pewność, że niebawem dołączy do męża i trójki dzieci, działa na nią jak placebo. Może tak trzeba?
To mi uświadamia, że mimo pozornej stabilizacji ja również powinnam ustalić z najbliższymi miejsce zbiórki. Może to nadmierna zapobiegliwość, ale lepiej być przewidującym niż później żałować. Wieczorem ustalamy więc, co zrobimy, gdybyśmy zostali rozdzieleni.
Żadne miejsce nie wydaje się dostatecznie bezpieczne. Ani dom rodzinny, ani nasza leśniczówka. Na początku wojny zakładaliśmy, że takim miejscem będzie plebania wujka Romana w Inowrocławiu, ale szybko się okazało, że wujek jako jeden z pierwszych duchownych został przez Niemców aresztowany i wywieziony do Dachau[8]. Nikt nie przypuszczał, że Niemcy jedną z pierwszych fal ludobójstwa i nienawiści zaleją duchownych, nikt też nie zdawał sobie sprawy, czym są obozy koncentracyjne.
Dochodzą do nas pogłoski o obozach pracy i potwornym losie ludzi, którzy się tam znajdują, ale trudno dać temu wszystkiemu wiarę. Coraz bardziej rozpoznawalne są takie nazwy, jak Oświęcim, Dachau, Mauthausen-Gusen, ale ponieważ nikt z nas czy naszego otoczenia nie zna nikogo, kto byłby w takim obozie i z niego wyszedł, trudno przyjąć mrożące krew w żyłach plotki. Nie sposób sobie wyobrazić, by ludzie mogli być tak okrutni dla innych ludzi – bez powodu.
Roman Budniak, zdjęcie z archiwum prywatnego
Niemcy działali i działają bardzo przebiegle i konsekwentnie, a ich machina propagandowa jest tak doskonała, że w podświadomości mieliśmy zaszczepione hasła, w które chcieliśmy wierzyć.
Leśniczówka w Sarnicach, zdjęcie z archiwum prywatnego
Poza tym niezwykle naiwnie zakładaliśmy, że gdyby te plotki o okrucieństwach były prawdziwe, to nasi sojusznicy – Zachód, alianci, Amerykanie, po prostu inni ludzie spoglądający na ten konflikt w pewien obiektywny sposób – nie mogliby pozostać bierni. To się nie mieściło w głowie.
Wreszcie z całą rodziną: z matką, Florianem, Zośką, która wpada do nas z Tadeuszem niemal co wieczór i jej częścią rodziny, wieczorem ustalamy, że cokolwiek się wydarzy, spotkamy się w Sarnicach, a gdyby to miejsce okazało się spalone i gdyby dom przestał istnieć, za miejsce zbiórki uznajemy naszą leśniczówkę. Na liście pojawiają się jeszcze kolejne dwa adresy awaryjne. Wyznaczamy tajne schowki, w których ukryjemy dla siebie wiadomości, i pod koniec tej rozmowy mamy w sobie taki smutek, że gdybyśmy dysponowali wódką, pewnie napilibyśmy się po kieliszku.
*
Za kilka dni miało się okazać, jak ważne są nasze ustalenia.
*
Mam straszny sen.
Śni mi się, że zdaję maturę z matematyki. Siedzę w pierwszym rzędzie, przede mną biała ściana z wielkim ciemnym krucyfiksem, długi stół przykryty białym obrusem, za którym siedzą siostra dyrektorka i wieloosobowa komisja. Pocę się i męczę nad całkami, których nie przerabiałyśmy. Ostre spojrzenia omiatają uczennice i paraliżują logiczne myślenie. Nie mam pojęcia, jak się zabrać do nawiasów, niewiadomych i siedzę tak, bezmyślnie, nie rozwiązując żadnego zadania. Siostra ogłasza, że zostało jeszcze tylko pięć minut, a ja nadal mam przed sobą pustą kartkę i pustkę w głowie. Niemal widzę, jak wszyscy ze mnie szydzą i śmieją się, jaka to jestem głupia, że nie potrafiłam rozwiązać tak prostych zadań. Dziewczęta mijają mnie, uśmiechnięte, rozgadane, a ja siedzę w pustej sali jak ostatni tuman i… wtedy na szczęście się budzę.
Z pokoju w głębi domu dobiega głośne, równomierne chrapanie matki, zupełnie jakbym przebywała w pracującym pełną parą tartaku. Donośne, nerwowe tykanie zegara odlicza niespokojne minuty, a ja irracjonalnie, podświadomie zaczynam na nowo nawarstwiać w sobie strach, jakbym przeczuwała coś złego. Usiłuję przegonić mroczne myśli, bojąc się, by nie zaprojektować złej przyszłości, nie stworzyć samospełniającej się przepowiedni.
Przewracam się na drugi bok i usiłuję pomyśleć o czymś miłym, przywołać w pamięci dobre wspomnienia. Oczywiście nie mogę wymyślić nic, co by mnie odprężyło. Wiercę się niespokojnie i jak zwykle w takiej sytuacji zaczynam przygotowywać w głowie listę rzeczy do zrobienia, którą odkładam na bok, obok listy obaw i zagrożeń.
W pokoju jest duszno, ale boję się otworzyć okno, żeby ktoś niepowołany się do nas nie dostał. Na dworze nadal jest gorąco. Niestrudzony zegar głośno odmierza minuty, a matka śpiąca za ścianą na chwilę gubi rytm chrapania, charczy tak głośno, jakby lawina kamieni spadała z gór, przewraca się na bok i ponownie sapie dobrze mi znanym, uciążliwym rytmem, który niebawem przejdzie w niemal męski chrapiący baryton. Nie wiem, w jaki sposób z tej kobiety wydobywają się takie dźwięki, ale od kiedy z nami zamieszkała, nie przespałam dobrze ani jednej nocy.
Zasypiam wreszcie, lecz zamiast zaznać ukojenia, ląduję w kolejnym koszmarze. Tym razem pcham wózek, starą, rozklekotaną drewnianą dwukółkę, jaką widziałam ostatnio podczas pobytu w Radomiu na głównej ulicy, z naszą jedyną pościelą, na której siedzą brudne i obdarte Ewa i Basia. W dłoniach ściskają resztki dźwiękowca i wtedy rozlegają się strzały.
Budzę się gwałtownie i początkowo nie wiem, gdzie jestem. Po chwili rozpoznaję znajome kształty mebli i miękkość pościeli. Oddycham z ulgą, ale moje galopujące serce biegnie przed siebie, nie mogąc wyhamować. Nasłuchuję i teraz już wyraźnie słyszę odległy terkot karabinów.
Kulę się w sobie. Nie wiem, co mam robić. Uciekać, zostać w bezpiecznym domu, jeśli w ogóle jakieś miejsce jest bezpieczne, a może schować się w piwnicy? Budzić dzieci czy jednak nie?
Odczekuję chwilę i liczę do dziesięciu. Cisza. Liczę jeszcze raz i usiłuję przebić wzrokiem ciemność. Boję się zapalić świeczkę, żeby jej światło w oknie nie ściągnęło na nas niepotrzebnie uwagi. Cisza. W lesie słychać już tylko pohukiwanie sowy, cichy szum drzew, na który w domu odpowiada tykanie zegara.
Powinnam się przyzwyczaić, ale to niemożliwe. Strzały słychać co jakiś czas, tak w nocy, jak i w dzień, lecz nie sposób do nich przywyknąć. Zawsze się boję, zastanawiam się, czy przypadkiem nie dosięgły Floriana albo kogoś bliskiego, kogoś, kogo znam.
Las jest najbardziej tajemniczą i niebezpieczną wojenną areną, na której mimo woli się znaleźliśmy.
Nie jestem w stanie zasnąć. Zresztą w chwili zagrożenia wolę być w butach i wygodnej sukience. Nauczyłam się żyć w wiecznym oczekiwaniu najgorszego i zawsze jestem gotowa na najstraszniejszy scenariusz.
Wtedy nie miałam świadomości, że najgorsze jest niewyobrażalne.
*
Krzątam się po kuchni, cicho przesuwam talerze, by nikogo nie obudzić. Wykładam z garnka smażone przez ostatnie dwa dni powidła z porzeczek, potem niespiesznie przesmażam biały fermentujący ser,