Mistrz i Małgorzata. Михаил БулгаковЧитать онлайн книгу.
chciałeś zburzyć świątynię i zachęcałeś do tego ludzi?
Na te słowa pojmany znowu się ożywił, jego oczy wyzbyły się lęku i zaczął mówić po grecku:
– Ja, dob… – Tu zgroza mignęła w jego oczach, mało brakowało, a byłby się przejęzyczył. – Nigdy w życiu nie miałem zamiaru zburzyć świątyni i nikogo nie podburzałem do tego bezsensownego czynu, hegemonie.
Na twarzy sekretarza, zgarbionego nad niziutkim stolikiem i notującego zeznania, odmalowało się zdziwienie. Uniósł głowę, ale natychmiast znowu pochylił ją nad pergaminem.
– Mnóstwo ludzi przybywa do tego miasta na święto. Zdarzają się wśród nich magowie, astrolodzy, wróżbici i mordercy – monotonnie mówił prefekt – a także kłamcy. Ty, na przykład, jesteś kłamcą. Tu wyraźnie jest napisane: namawiał ludzi do zburzenia świątyni. Tak zaświadczają ludzie.
– Ci dobrzy ludzie – zaczął aresztowany i pośpiesznie dodał: – hegemonie, niczego się nie nauczyli i przekręcili wszystko, co mówiłem. Zaczynam się obawiać, że te nieporozumienia będą trwały bardzo długo. A wszystko dlatego, że on błędnie zapisuje to, co mówię.
Zapadło milczenie. Teraz już oba chore oczy z trudem wpatrywały się w aresztanta.
– Powtarzam ci po raz ostatni: przestań udawać pomylonego, złoczyńco – odezwał się Piłat łagodnie i monotonnie. – Napisano o tobie niewiele, ale dość, by cię powiesić.
– Nie, nie, hegemonie – gorączkowo odezwał się więzień. – Chodzi i chodzi taki jeden z koźlim pergaminem i bez przerwy pisze. Ale kiedyś spojrzałem na ten pergamin i przeraziłem się. Absolutnie nie mówiłem nic takiego, co tam jest napisane. Błagałem go: spal, na Boga, ten pergamin! Ale wyrwał mi go z rąk i uciekł.
– Kto to taki? – z niechęcią spytał Piłat i sięgnął dłonią do skroni.
– Mateusz Lewita – skwapliwie wyjaśnił aresztant. – Był poborcą podatkowym, po raz pierwszy spotkałem go na drodze do Betfage, tam gdzie przylega do niej sad figowy, i rozmawiałem z nim. Początkowo potraktował mnie nieprzyjaźnie i nawet mi ubliżył, to znaczy myślał, że mi ubliża, nazywając mnie psem. – Pojmany uśmiechnął się. – Osobiście nie widzę nic złego w tym zwierzęciu, żebym się miał obrażać za to słowo…
Sekretarz przestał notować i ze zdziwieniem zerknął, lecz nie na aresztowanego, tylko na prefekta.
– …ale gdy mnie wysłuchał, trochę złagodniał – ciągnął dalej Jeszua. – W końcu rzucił pieniądze na drogę i powiedział, że pójdzie ze mną na wędrówkę…
Piłat uśmiechnął się półgębkiem, szczerząc pożółkłe zęby, i przemówił, obróciwszy się całym ciałem ku sekretarzowi:
– O, miasto Jeruszalaim! Czegóż to człowiek w nim nie usłyszy! Poborca podatków rzucił pieniądze na drogę!
Nie wiedząc, jak zareagować, sekretarz uznał za właściwe, by tak jak Piłat uśmiechnąć się.
– Powiedział, że od tej chwili nienawidzi pieniędzy – wyjaśnił Jeszua dziwne postępowanie Mateusza Lewity, po czym dodał: – I przystał do mnie…
Wciąż jeszcze szczerząc zęby, prefekt popatrzył na aresztanta, potem na słońce nieprzerwanie wspinające się ku górze nad posągami jeźdźców na hipodromie, leżącym daleko w dole na prawo, i nagle z jakąś bolesną udręką pomyślał, że prościej byłoby pozbyć się tego dziwnego złoczyńcy, wypowiadając tylko dwa słowa: „Powiesić go”. Odprawić również konwój, przejść spod kolumnady do pałacu, kazać zasłonić okna w komnacie, upaść na łoże, zażądać zimnej wody, zbolałym głosem przywołać psa Bangę i poskarżyć mu się na hemikranię. Nagle w udręczonej głowie prefekta kusząco mignęła myśl o truciźnie.
Patrzył przez jakiś czas zmętniałym wzrokiem na więźnia, z bólem usiłując sobie przypomnieć, po co w niemiłosiernym jeruszalaimskim porannym upale stoi przed nim ten człowiek z twarzą oszpeconą śladami bicia oraz jakie jeszcze nikomu niepotrzebne pytania będzie musiał mu zadawać.
– Mateusz Lewita? – spytał ochryple chory, przymykając oczy.
– Tak, Mateusz Lewita – dobiegł go wysoki, przenikliwy głos.
– A coś ty mówił o świątyni do tłumu na bazarze?
Piłatowi zdawało się, że głos odpowiadającego kłuje go w skroń i jest niewypowiedzianie męczący. Głos ten mówił:
– Tłumaczyłem, hegemonie, że rozpadnie się świątynia starej wiary i wyrośnie nowa świątynia prawdy. Powiedziałem tak, żeby mnie łatwiej zrozumieli.
– Po cóż, włóczęgo, tumaniłeś lud na bazarze, opowiadając o prawdzie, o której sam nie masz pojęcia? Co to jest prawda?
Tu prefekt pomyślał: „O, bogowie! Pytam go o rzeczy niepotrzebne do wydania wyroku… Rozum mój już na nic…”. I znowu zamajaczył przed nim kielich z ciemną cieczą. „Trucizny, dajcie mi trucizny!”
Znowu usłyszał głos:
– Prawdą jest przede wszystkim to, że boli cię głowa, boli tak bardzo, że małodusznie myślisz o śmierci. Nie tylko nie masz siły rozmawiać ze mną, ale trudno ci nawet na mnie patrzeć. Mimo woli jestem teraz twoim katem, a to mnie smuci. Nie możesz nawet o czymkolwiek pomyśleć, marzysz tylko o tym, żeby przyszedł twój pies, bodaj jedyna istota, do której jesteś przywiązany. Ale twoje cierpienia zaraz się skończą, ból głowy ustąpi.
Sekretarz wybałuszył oczy na aresztanta, przerywając notowanie w pół słowa.
Piłat podniósł udręczony wzrok na więźnia i zobaczył, że słońce już dosyć wysoko stoi nad hipodromem, promień przeniknął pod kolumnadę i pełznie do znoszonych sandałów Jeszui, ten zaś odsuwa się od słońca.
W tej chwili prefekt podniósł się z fotela, ścisnął głowę dłońmi i na jego pożółkłej, ogolonej twarzy odmalowało się przerażenie. Pohamował je siłą woli i znowu opadł na fotel.
Więzień tymczasem mówił dalej, jednak sekretarz już nic nie zapisywał, tylko, wyciągając szyję jak gąsior, starał się nie uronić ani słowa.
– Już wszystko się skończyło – mówił pojmany, spoglądając życzliwie na Piłata. – Bardzo się z tego cieszę. Radziłbym ci, hegemonie, żebyś wyszedł na chwilę z pałacu i pospacerował po okolicy, choćby w ogrodach na wzgórzu eleońskim. Będzie burza – więzień odwrócił się, mrużąc oczy przed słońcem – później, pod wieczór. Spacer byłby bardzo korzystny, a ja z chęcią bym ci towarzyszył. Przyszły mi do głowy pewne nowe myśli, które, jak mi się wydaje, mogłyby cię zainteresować, więc chętnie podzieliłbym się nimi z tobą, tym bardziej że sprawiasz wrażenie bardzo mądrego człowieka.
Sekretarz pobladł śmiertelnie, zwój pergaminu upadł mu na posadzkę.
– Na nieszczęście – ciągnął przez nikogo nie powstrzymywany więzień – jesteś zbyt zamknięty w sobie i całkowicie utraciłeś wiarę w ludzi. Nie można przecież, przyznasz, całym swym przywiązaniem obdarzać psa. Ubogie jest twoje życie, hegemonie. – Tu mówiący pozwolił sobie na uśmiech.
Sekretarz myślał teraz tylko o jednym – wierzyć czy nie wierzyć własnym uszom. Wypadało, że powinien wierzyć. Usiłował sobie wyobrazić, jaką wymyślną formę przybierze gniew porywczego namiestnika wobec tej niesłychanej zuchwałości. A tego już sekretarz wyobrazić sobie nie potrafił, choć dobrze znał Piłata.
Nagle rozległ się urywany, ochrypły głos prefekta, który odezwał się po łacinie:
– Rozwiążcie mu ręce.
Legionista