Эротические рассказы

Demony zemsty. Beria. Adam PrzechrztaЧитать онлайн книгу.

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta


Скачать книгу

      – Martwię się o niego, ostatnio dziwnie się zachowuje.

      Z trudem stłumiłem cisnącą się na usta odpowiedź. Natasza nie była głupia i sama wiedziała, że nie jestem specjalistą w dziedzinie wychowania podrostków.

      – W jego pokoju znalazłam kilka książek wydanych przed rewolucją: zasady bon tonu, tabela rang, musztra wojskowa...

      – Przedrewolucyjna musztra wojskowa?

      – Tak. Do tego biografie sławnych dowódców i jakieś dziwne, na wpół religijne broszurki na temat męczeństwa cara i jego rodziny.

      Zmarszczyłem brwi, śmierć cara i jego rodziny raczej nie była ulubionym tematem rozmów w państwie robotników i chłopów, do tego ta literatura... Czyżby Lońka zwąchał się z jakąś organizacją monarchistyczną? Niepodobieństwo, bezpieka dawno wszystkie wytępiła. Co pozostawało? Prowokacja tejże bezpieki skierowana przeciwko naiwnym dzieciakom. Szlag!

      – Boję się – powiedziała Natasza.

      Sięgnęła po chochelkę, nalała zupy, ukroiła kilka kromek chleba.

      – I słusznie – przytaknąłem, pochylając się nad talerzem.

      – Myślisz, że to bezpieka?

      – A któż by inny? Nawet gdyby gdzieś jeszcze działała grupa białych oficerów, nie dopuściliby do siebie kogoś takiego jak Lońka na odległość armatniego strzału. To prowokacja, ktoś chce stworzyć monarchistyczną siatkę, a później aresztować wszystkich uczestników. Pewnie bezpieka przedstawi to jako wielki sukces w walce z białym podziemiem.

      – Możesz mu pomóc?

      – Nie mam pojęcia, spróbuję – obiecałem.

      Natasza splotła palce z taką siłą, że aż pobielały, ale nie kontynuowała tematu. Sama wiedziała, że wszystko zależy od tego, co do tej pory zrobił jej syn: jeśli Lońka dał się wciągnąć w jakieś antypaństwowe działania, nic go nie uratuje. Jeżeli dopiero zaczęli go werbować, może uda mi się go ochronić. Z naciskiem na „może”. Cóż, nigdy nie byłem ulubieńcem bezpieki i niewykluczone, że moja protekcja bardziej by mu zaszkodziła, niż pomogła. Ech, dzieciaki! Zawsze muszą w coś się wplątać.

      – Chciałeś czegoś ode mnie? – spytała po chwili milczenia.

      – Tokariew, biurko w sypialni, górna szuflada – odparłem zwięźle, nie przerywając jedzenia.

      Zupa bardzo mi smakowała, Pokrowska znakomicie gotowała.

      – Ostrożnie, naładowany! – dodałem ostrzegawczo.

      – Co mam z nim zrobić?

      – Oddać Cichemu. Niech położy go przy zwłokach jednego z chłopaków z Odessy i narobi szumu w okolicy, tak żeby trupa znaleźli teraz, a nie po tygodniu.

      – Dobrze, Saszka.

      – Dziękuję za zupę – rzuciłem, zanim wyszła.

      Odpowiedziała mi promiennym uśmiechem, lecz jej oczy pozostały czujne i nieco smutne.

      Pozmywałem i poszedłem spać. Potrzebowałem odpoczynku, rano musiałem pojawić się w pracy, miałem nadzieję, że kolejny dzień będzie spokojniejszy od dzisiejszego.

      Wbiegłem po schodach i nieco zdyszany zatrzymałem się przed gabinetem Maksimowa. Generał życzył sobie widzieć pułkownika Razumowskiego. Nie trzeba było proroka, żeby odgadnąć, w czym rzecz: wszystkie gazety donosiły o zajściu na Czernyszewskiego, choć – na szczęście! – żadna nie podawała liczby zabitych.

      Zapukałem, po czym, nie czekając na zaproszenie, wszedłem i zameldowałem się regulaminowo.

      – Skończ z tą gimnastyką, Saszka, i siadaj – polecił zmęczonym głosem Maksimow.

      Podkrążone oczy i wymięty mundur świadczyły, że generał nie spał tej nocy.

      – Co się dzieje? – rzucił, unosząc do ust filiżankę kawy. – Nowa wojna wśród błatnych? Ty, zdaje się, miałeś ich kontrolować?

      – Zamów kawę i dla mnie – poprosiłem.

      Maksimow sapnął gniewnie, ale wydał polecenie przez telefon i po chwili stał przede mną napełniony po brzegi kubek. Poczekałem, aż sekretarka wyjdzie, i pociągnąłem spory łyk.

      – Tego było mi trzeba – westchnąłem. – Kontroluję – powiedziałem, ponaglony wzrokiem generała. – Jeszcze wczoraj kazałem zająć się tym Bugrowskiemu i pogadałem... z kim należało.

      Maksimow niechętnie odnosił się do kontaktów z błatnymi, choć jako pragmatyk rozumiał, że to konieczne.

      – No i co?

      – Mogę? – Wskazałem ruchem głowy telefon.

      Otrzymawszy przyzwalające skinienie, sięgnąłem po słuchawkę i połączyłem się z dyżurką.

      – Bugrowskiego do gabinetu szefa! – poleciłem krótko.

      – On naprawdę da sobie radę? – spytał niespokojnie Maksimow. – Siedem trupów to nie byle co. Wczoraj dzwonili do mnie z Komitetu Centralnego, podobno sam Beria jest zainteresowany wynikami śledztwa – dokończył ciszej.

      – Osiem trupów – poprawiłem. – I nie martw się o Bugrowskiego, cała sprawa jest już na finiszu.

      – Naprawdę? Co tam się stało?

      – Nic specjalnego, bandyci z Odessy na gościnnych występach – odparłem obojętnie. – To była mocna ekipa, ale miejscowi dali sobie radę, jednak podejrzewam, że trupów może być więcej, ta grupa liczyła kilkunastu urków.

      Maksimow poczerwieniał, najwyraźniej informacja nie poprawiła mu humoru, ale zanim zdążył coś powiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi.

      – Wejść! – warknął generał.

      – Porucznik Bugrowski melduje się...

      – Raportuj! – przerwałem Dimie bezceremonialnie.

      – Mamy jeszcze siedem trupów – powiedział niepewnie chłopak. – Na ulicy Gorkiego, w tym jeden z pistoletem. Wysłałem broń do laboratorium, choć podejrzewam, że to ta sama, z której zastrzelono urków na Czernyszewskiego.

      – Znaczy nie będzie więcej zabójstw? – upewnił się Maksimow. – Mogę poinformować górę o zakończeniu śledztwa?

      Potwierdziłem nieartykułowanym pomrukiem.

      – Dzięki Bogu! – westchnął.

      – Towarzyszu generale, jako przewodniczący zakładowej organizacji partyjnej nie powinniście demoralizować młodzieży, sugerując, jakoby istniały jakieś byty wyższe – powiedziałem z udanym zgorszeniem w głosie. – Obecny tu porucznik Bugrowski mógł ponieść niepowetowaną szkodę, jego wrażliwa psychika...

      – Wynocha! – Maksimow chwycił masywny kałamarz. – Bo zaraz kto inny poniesie niepowetowaną szkodę!

      Wymknęliśmy się z gabinetu, chichocząc jak para uczniaków. Skierowałem się do stołówki – znowu byłem głodny, ale Bugrowski zastąpił mi drogę.

      – Mamy go, komandir! – zawołał tryumfalnie. – Dziś wieczór Czugajew zjawi się po swoją porcję koniny!

      – Dobra robota! – pochwaliłem, starając się nie pokazać przepełniającej mnie ulgi.

      Zawsze to jedna sprawa z głowy, o ile rzecz jasna uda nam się złapać amatora kucyków.


Скачать книгу
Яндекс.Метрика