Żal po stracie. Ewa WoydyłłoЧитать онлайн книгу.
lub złych intencji jawi się jak należne wymierzenie sprawiedliwości. Prawdopodobnie jest to pozostałość dziecinnego wyobrażenia, że wszystko, co nam się przytrafia, ma na celu nas wyróżnić – raz dać nagrodę, a raz karę. Infantylne myślenie egocentryczne i przyczynowo-skutkowe wzmacniają dodatkowo komentarze w rodzaju: „Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu” lub „Widocznie na to zasłużyłaś”.
W ten sposób zdarzenia stanowiące nieodłączną część każdego losu, czyli straty i nieszczęścia oraz cierpienia z ich powodu, podkopują poczucie wartości osoby poszkodowanej. Mechanizm jest prosty: uświadomienie sobie krzywdy, choroby, straty czy nawet błahej porażki, w rodzaju złapania przez kontrolera podczas jazdy na gapę, wywołuje odruchowe pytanie: „Co ja takiego zrobiłam, że mnie to spotyka?”; „Za coś przecież musi być ta kara, skoro mi ją – ktoś? coś? – wymierza”.
Gdy zacznie się szukać winy w sobie, to się ją znajdzie. Następuje wówczas efekt „aha”: Aha, to dlatego zgubiłam portfel, że w niedzielę poskąpiłam na tacę; dlatego dopadła mnie choroba, że brałam lewe zwolnienia; dlatego go już nie ma, że mu nieraz życzyłam, aby go szlag trafił – no i trafił... Dlatego, dlatego, dlatego – na różne sposoby staramy się „logicznie” (choć to nie znaczy, że racjonalnie) uzasadniać swoje nieszczęścia, gdyż bez tego utracilibyśmy poczucie kontroli nad własnym losem.
Poczucie winy nie jest jednak takim sobie jednym z wielu uczuć, które ot, czasem nachodzi i potem samo odchodzi. Poczucie winy, zwane też „wyrzutami sumienia”, odgrywa w rozwoju moralnym ważną rolę. Jednak wyrzuty sumienia z powodu winy niezawinionej niczego nie uczą, nie zmniejszają cierpienia, nie uzdrawiają moralnie ani nie pokazują, jak lepiej żyć. Wina wmówiona sobie to emocjonalna trucizna.
Nawyk ten zaszczepiają nam ci, którzy mają nad nami władzę – autorytety, figury dominujące wiekiem, siłą, przewagą i znaczeniem. W pierwszej kolejności rodzice, potem nauczyciele, potem osoby uzależniające nas od siebie. Dlaczego to robią i po co? Dobre pytania. Najpierw pierwsze – „dlaczego?”. Ponieważ przeważnie sądzą, że wzbudzając poczucie winy, skuteczniej pomogą nam odróżniać dobro od zła. Temu również ma służyć zawstydzanie: „Jak mogłaś?!”; „Spójrz na siebie!!”; „Nie wstyd ci?!”.
No fakt, wstyd. Jak ja mogłam? Jestem okropna.
A teraz drugie pytanie, po co wpędzać kogoś w poczucie winy, zwłaszcza dziecko, zwłaszcza małe? Myślę, że chodzi o wzmocnienie kary, po prostu. Chodzi o to, aby było ci bardziej przykro. Równanie: wina = kara, stanowi wciąż dla wielu ludzi podstawę wychowawczej tresury. Można je również odczytywać odwrotnie: kara = wina. A wtedy łatwo uznać swoje straty, krzywdy, porażki i nieszczęścia za konsekwencje własnych niegodziwości. Choćby sprawcami naszych strat i nieszczęść były bakterie, czyjaś agresja albo kataklizmy ślepej przyrody, ty będziesz obwiniać siebie. Według tego schematu katowane przez mężów kobiety ukrywają za ciemnymi okularami podbite oczy i mówią, że uderzyły się w szafkę. Wina nieostrożności jest bądź co bądź mniej wstydliwa niż wina bycia złą żoną, zasługującą na razy wymierzane przez sprawiedliwego małżonka...
Powtórzę – ów nawyk samobiczowania w obliczu bolesnych strat lub krzywd wpajają dzieciom dorośli. Przy odrobinie wspaniałomyślności można wytłumaczyć mechanizm, jakim owi dorośli mogli się kierować. Wcale nie musieli być bezdusznymi treserami. Sami często podkreślali, że zawstydzają cię i obwiniają „dla twojego dobra”. Nie tylko tak mówili, oni naprawdę w to wierzyli. Podejrzewam, a nawet wiem to na pewno, że niektórzy po prostu nie umieją inaczej wychowywać dzieci. Może dlatego, że z nimi też tak postępowano? Faktycznie, dawniej tak było, i niestety wciąż jeszcze gdzieniegdzie tak jest. Współczesna pedagogika, czerpiąca obficie z dorobku naukowego, opiera swoją metodę wychowawczą na teorii pozytywnych wzmocnień. Sformułował ją Burrhus F. Skinner, amerykański psycholog, który zajmował się analizą wpływu na zachowania ludzkie. Jego teoria wzmocnienia pozytywnego opiera się na empirycznie sprawdzalnym zjawisku, ludzie łatwiej i chętniej oduczają się niepożądanych lub niewłaściwych zachowań, gdy krytykę poprzedza podkreślenie pozytywnych cech i czynów delikwenta. Skuteczniej nauczysz dziecko porządku, gdy powiesz: „Podoba mi się, że już umiesz sam spakować plecak do szkoły, na pewno też potrafisz zebrać te zabawki z podłogi”. Według tej prostej skinnerowskiej zasady w biznesie motywuje się dzisiaj pracowników do wyższej wydajności i poprawy wskaźników produkcyjnych. To proste: najpierw doceń człowieka za coś, a potem wskaż, co ma zmienić. (A wszystko dlatego, że bardziej lubimy czuć się dobrze niż niedobrze, gdy więc ktoś sprawi, że poczujemy się dobrze, to posłuchamy go chętniej...).
Natomiast uwewnętrznione poczucie winy i wstydu wskutek częstego karcenia i powtarzania negatywnych uwag od najmłodszych lat utrudnia ludziom, niekiedy przez całe życie, akceptację zarówno siebie ze wszystkimi niedoskonałościami, jak i doznawanych strat oraz porażek. A znaczą one przecież drogę życiową każdego człowieka. Jak bardzo się nie mylę i nie przesadzam z tą zimną tresurą aplikowaną dzieciom przez dorosłych, przekonała mnie niedawna lektura książki Moniki Sławeckiej pt. Balet, który niszczy. Książka zawiera ponad dwadzieścia rozmów o okrutnym traktowaniu uczennic i uczniów przez nauczycielki i nauczycieli tańca w kilku szkołach baletowych. Traktowanie to można streścić jednym zdaniem: „Jesteście beznadziejni, do niczego się nie nadajecie” (z rozmowy z tancerzem „Jagu”), lub podsumować w paru zdaniach: „Budziłam się rano z niepokojem, co się dzisiaj wydarzy, z jakimi opiniami się spotkam. Byłam już tym wszystkim bardzo zmęczona. Zaczęłam myśleć o przyszłości; wspólnie z rodzicami postanowiliśmy, że powinnam odejść. [...] Ze szkoły baletowej pozostał mi perfekcjonizm i to mnie wyniszcza, bo nawet gdy dostaję dobre oceny czy ktoś mnie komplementuje, wciąż czuję, że to za mało, że mogę więcej. Nigdy nie jestem z siebie zadowolona – z tego, jak wyglądam, co robię”[4].
Niektórym rzeczywiście przydarza się życie wyjątkowo okrutne. Godząc się z tym, trzeba jednak szukać rozwiązań i wyzwolenia. Ale jednocześnie nie warto nastawiać się specjalnie na cierpienia, bo a nuż akurat twoje życie potoczy się łagodnie i spokojnie. Nie jest to przecież wykluczone. Tyle przypadków się przytrafia, takie losowe przełomy, że nawet najbardziej wybujała fantazja nie potrafiłaby wszystkiego przewidzieć – ani złego, ani dobrego. Poza tym cierpień doznają nie tylko ludzie, cierpią wszystkie ziemskie istoty. Lepiej więc nie buntować się i nie popadać w rozpacz, tylko warto przygotować się na różne możliwości.
Od czasu napisania dwóch książek pod wspólnym tytułem Ludzie, ludzie... jestem często zapraszana do prowadzenia warsztatów psychologicznych, których tematem i celem jest radzenie sobie z trudnymi ludźmi w bliskim otoczeniu. Relacje takie są na ogół konfliktowe i stwarzają mnóstwo okazji do wyrządzania sobie nawzajem przykrości. Drobne nieporozumienia są łatwe do zażegnania. Nieporozumienia ostre i przewlekłe powodują większe straty, wliczając w to rozpad związków, a nawet całych rodzin. Przez nieuważność, nieokrzesanie, samolubstwo, nietaktowne słowa i zachowania ranimy się wzajemnie i unieszczęśliwiamy. Rozczarowania ludźmi (i sobą) to także „straty”. Są wprawdzie przydatnymi lekcjami z psychologii interpersonalnej i przyczyniają się do rozwoju osobistego obydwu stron, ale pozostawiają niesmak moralny i podważają poczucie własnej wartości. Tu też występuje przypisywanie sobie winy za cudze postępki. „Jak to się stało, że się na nim nie poznałam? Mówił tak pięknie, nie można mu było nie wierzyć. I ja, głupia, dałam się na to nabrać... Niech pani tylko posłucha, co mi zrobił!” – podobnymi słowami o swoich rozczarowaniach opowiadają zdradzone, oszukane, pokrzywdzone kobiety, ograbione z zaufania i wiary w miłość. Krzywdy moralne nie zostawiają blizn na ciele, zostawiają je jednak na duszy. Utrata zaufania należy do najtrudniej gojących się ran.
Domową apteczkę można dziś wyposażyć w leki uśmierzające niemal wszystkie cierpienia fizjologiczne i neurologiczne. Moralnych cierpień nie da się farmakologicznie wyeliminować, nie ogłuszając świadomości, nie wyłączając myślenia