Ballada ptaków i węży. Suzanne CollinsЧитать онлайн книгу.
przyszły czasy, kiedy nic już nie było niepotrzebne, liczyła się każda kaloria, a każdy przedmiot dało się wymienić, spalić w piecu lub przymocować do ściany jako izolację. Kiedyś wszyscy nienawidzili marnotrawstwa, teraz jednak wracało do łask. Stało się oznaką dobrobytu, jak przyzwoita koszula.
Zawsze chroń nasz kraj,
Zbrojny opór daj!
Koszula. Koszula. Jego umysł czasem nadmiernie skupiał się na tego typu problemie – w zasadzie na każdym problemie – i nie odpuszczał, całkiem jakby kontrola nad danym elementem świata powstrzymywała go od upadku. To był zły zwyczaj, przez który Coriolanus nie dostrzegał innych, potencjalnie szkodliwych rzeczy. Musiał nauczyć się panować nad swoją głęboko zakorzenioną w mózgu skłonnością do obsesji, bo inaczej mogła doprowadzić go do zguby.
Skrzekliwym głosem babka wyśpiewała finałowe crescendo.
Nasz jest Kapitol, nasze życie, nasz świat!
Stara wariatka, nadal trzymająca się kurczowo przedwojennych dni. Kochał ją, ale już lata temu straciła kontakt z rzeczywistością. Przy każdym posiłku trajkotała o legendarnej wielkości Snowów, nawet kiedy jedli wodnistą zupę fasolową i zatęchłe suchary. Kiedy tak mówiła, wydawało się przesądzone, że Coriolanusa czeka wspaniała przyszłość. „Gdy Coriolanus zostanie prezydentem...”, mawiała często. Gdy Coriolanus zostanie prezydentem, wówczas wszystko magicznie zmieni się na lepsze, począwszy od naprawienia rozklekotanych sił powietrznych Kapitolu, a skończywszy na obniżeniu niebotycznych cen kotletów wieprzowych. Dzięki Bogu, zepsuta winda i artretyczne kolana uniemożliwiały jej częste wychodzenie z domu, a sporadycznie pojawiający się w apartamencie goście byli równie zwapniali jak ona sama.
Kapusta się zagotowała, wypełniając pomieszczenie zapachem ubóstwa. Coriolanus podziabał ją drewnianą łyżką. Tigris jeszcze nie przyszła, czas na telefon z usprawiedliwieniem nieobecności powoli mijał. Wszyscy wkrótce mieli się zebrać w Sali Heavensbee’ego, gdzie Coriolanus będzie musiał stawić czoło zagniewanej i rozczarowanej profesor od komunikacji, Satirii Click, która walczyła o to, żeby to właśnie jemu przypadło jedno z dwudziestu czterech bardzo pożądanych stanowisk mentora w Głodowych Igrzyskach. Był nie tylko jej ulubieńcem, ale też asystentem naukowym, i nie wątpił, że Satiria znajdzie dziś dla niego jakieś zadanie. Jej nieobliczalność uwidaczniała się zwłaszcza wtedy, gdy piła, a dzień dożynek nie mógł się obejść bez alkoholu. Powinien zadzwonić i ją uprzedzić o swojej nieobecności. Powinien powiedzieć, że bez przerwy wymiotuje czy coś w tym stylu, lecz zrobi, co się da, aby wydobrzeć. Wziął się w garść i sięgnął po telefon, żeby zawiadomić o ciężkiej chorobie, kiedy nagle do głowy przyszła mu inna myśl. Jeśli się nie zjawi, czy Satiria pozwoli zastąpić go w roli mentora? A jeśli tak, czy zmniejszy to jego szanse na jedną z nagród Akademii przyznawanych absolwentom? Bez nagrody nie będzie mógł pozwolić sobie na studia, a to dla niego oznaczało brak dobrej pracy, brak perspektyw na przyszłość. Kto wiedział, jaki los spotka jego rodzinę i...
Zdeformowane drzwi wejściowe otworzyły się ze skrzypieniem i zgrzytem.
– Corio! – zawołała Tigris, a on natychmiast odstawił telefon.
Po raz pierwszy nazwała go tym zdrobnieniem tuż po jego narodzinach, i już tak zostało. Wypadł z kuchni, niemal przewracając Tigris, ale była zbyt rozradowana, żeby go zrugać.
– Udało mi się! Udało! No, coś tam się udało! – Zatupała w miejscu, po czym uniosła stary pokrowiec na wieszaku. – Patrz, patrz, patrz!
Coriolanus rozpiął pokrowiec i wyciągnął koszulę.
Prezentowała się wspaniale, nawet lepiej, z klasą. Grube płótno nie było ani śnieżnobiałe, ani pożółkłe ze starości, tylko delikatnie kremowe. Mankiety i kołnierzyk zastąpiono czarnym aksamitem, a za guziki służyły złote i hebanowe kostki. Tessery. W każdej były wywiercone dwie maleńkie dziurki na nitkę.
– Jesteś genialna – powiedział szczerze. – Nie mógłbym mieć lepszej kuzynki. – Ostrożnie, żeby nie zniszczyć koszuli, uścisnął Tigris wolną ręką. – Snow zawsze na szczycie!
– Snow zawsze na szczycie! – zawtórowała mu Tigris.
To powiedzonko pomogło im przetrwać wojnę, kiedy toczyli niekończącą się walkę o to, żeby nie dać się wdeptać w ziemię.
– Opowiedz wszystko. – Wiedział, że o tym marzyła. Uwielbiała mówić o ubraniach.
Tigris wyrzuciła ręce do góry i wybuchnęła lekko chrapliwym śmiechem.
– Od czego zacząć?
Zaczęła od wybielenia. Zasugerowała, że białe zasłony w sypialni Fabricii wyglądają na spłowiałe, a mocząc je w wybielaczu, dorzuciła do nich koszulę. Materiał zareagował idealnie, jednak żadne wybielanie nie mogło całkiem usunąć plam. Wobec tego zagotowała koszulę w wodzie z uschniętymi nagietkami, znalezionymi w śmietniku przed domem sąsiada Fabricii. Płatki ufarbowały płótno na tyle, żeby ukryć plamy. Aksamit na mankiety pochodził z dużego, zaciąganego na sznurek worka, w którym przechowywano obecnie pozbawioną znaczenia tabliczkę pamiątkową dziadka. Tessery wydłubała z wnętrza szafki w łazience dla służby, a otwory nawiercił dozorca w zamian za zaszycie kombinezonu.
– To było dzisiaj rano? – spytał.
– E, nie, wczoraj. W niedzielę. Dzisiaj rano... Znalazłeś moje ziemniaki? – Poszedł za nią do kuchni, gdzie otworzyła lodówkę i wyciągnęła rondel. – Przez pół nocy robiłam z nich skrobię na krochmal, a potem pobiegłam do Dolittle’ów, żeby pożyczyć przyzwoite żelazko. To mi zostało do zupy! – Odwróciła naczynie, wrzuciła masę do wrzącego kapuśniaku i zamieszała.
Z poczuciem winy zauważył fioletowe cienie pod jej złocistobrązowymi oczami.
– Kiedy ostatnio spałaś? – spytał.
– Och, nic mi nie jest. Zjadłam skórki ziemniaków, podobno są w nich witaminy. A dzisiaj mamy dożynki, więc w sumie jest święto! – oznajmiła wesoło.
– Nie u Fabricii – zauważył.
Właściwie to nikt nie świętował. Dzień dożynek był straszny w dystryktach, ale i w Kapitolu w zasadzie go nie celebrowano. Podobnie jak Coriolanus, większość ludzi nie lubiła wspominać wojny. Tigris spędzała ten dzień, obsługując swoją pracodawczynię oraz całą menażerię jej gości, którzy opowiadali sobie ponure historie o biedzie podczas oblężenia i upijali się do nieprzytomności. Następny dzień zapowiadał się dla Tigris jeszcze gorzej, bo goście oczekiwali pomocy przy leczeniu kaca.
– Przestań się martwić. Lepiej się pośpiesz i jedz! – Nałożyła mu trochę zupy do miski i postawiła ją na stole.
Coriolanus spojrzał na zegarek, pośpiesznie przełknął zupę, nie zważając na to, że parzy mu usta, i z koszulą w rękach pobiegł do swojego pokoju. Już wcześniej zdążył się ogolić i wziąć prysznic, a jego jasna skóra była dziś na szczęście nieskazitelnie gładka. Przydzielana przez szkołę bielizna i czarne skarpety prezentowały się całkiem nieźle. Ubrał się w garniturowe spodnie, bardziej niż przyzwoite, i wcisnął stopy w sznurowane buty ze skóry. Były za małe, ale dało się wytrzymać. Następnie ostrożnie włożył koszulę, wepchnął poły za pasek i odwrócił się do lustra. Powinien być wyższy. Podobnie jak wielu jego rówieśników, ze względu na kiepską dietę za mało urósł. Ale był w dobrej kondycji i miał świetną sylwetkę, a koszula podkreślała jego atuty. Ostatni raz wyglądał tak dostojnie w dzieciństwie, kiedy babka ubrała go w garnitur z fioletowego aksamitu, żeby na ulicy popisywać się wnukiem. Przygładził jasne loki i drwiąco wyszeptał do swojego odbicia: „Coriolanus Snow, przyszły prezydent Panem. Bądź pozdrowiony!”.