Pogrobek. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
młodą panią. Po kątach grube zalegały ciemności pełne widm strasznych. Poruszające się zasłony, migające światło – łudziły niby życiem tam, gdzie go nie było.
Dreszcz przechodził nieszczęśliwą wygnankę, chwyciła za szyję Orchę i płacząc szeptać poczęła:
– Moja ty, moja! A! Jak tu obco i straszno! Jak ja tu żyć potrafię! Nie opuszczaj mnie choć ty jedna! Nie mam nikogo! Te straszne sługi napadły mnie jak zbóje. Słyszałaś ich śmiechy? Ta starsza, jakie ona ma oczy! Ukąsiła mnie wzrokiem.
– Gołąbko moja! – tuląc ją i oglądając się, aby z ciemności ktoś nie podsłuchiwał, szeptała Orcha. – Uspokój się! Takie przeznaczenie nasze. Pamiętasz pieśni dziewczęce? One to prorokowały: na obce pójść ręce i słuchać pana obcego! Los to każdej dziewczyny i biednej, i możnej. Przywykniemy do tego! Pan twój dobrym będzie i kochać cię musi. Uśmiechniesz mu się i zrobisz z nim, co zechcesz. Zawsze straszne pierwsze doby.
– Uspokój się, gołąbko moja! Zaśnij, zaśnij!
– Nie mogę! Serce mi bije. Ty nie wiesz – mówiła księżna po cichu – ja się go bardzo boję! Młody i piękny jest, ale ja jego, on mnie nigdy miłować nie będzie. Czuję, jakby ściana z kamienia stoi między nim a mną. Gdy spojrzy na mnie, jakby się odgrażał, gdy się uśmiechnie, zębami zgrzyta. A! Orcho, ja się go boję!
– A a! – wciąż ją przyciskając i głaszcząc szeptała piastunka. – Tak zawsze pierwszych dni bywa! Mężczyzna się wydaje wrogiem, ale potem niewolnikiem się stanie. Tylko mu bądź wesołą, dobrą, łaskawą, pokłoni się, posłusznym będzie. A nie pomoże nic, damy mu ziele pić i węzełek od sukni oderwać mu trzeba a nosić przy sobie u piersi, na sercu.
– Nie, nie! – opierała się Lukierda. – Nie pomoże nic! Ja to czuję! Boję się go! Gdy ręki jego dotknę, dreszcz mnie przechodzi, serce bić ustaje.
Piastunka mówić jej dłużej nie dała.
Szepty może by się przeciągnęły jeszcze, ale Bertocha drzwi otwarła, wniosła drugi kaganek, postawiła na ławie, a sama dla siebie słać poczęła u drzwi.
Chciała pozostać na straży, dopóki by pan nie przybył. Ale kury piały, zamek się rozlegał pieśniami, książę Bolesław z wojewodą gospodarzyli ziemian goszcząc, a o Przemku nie wiedziano, gdzie się podział. Myślano, że był u żony.
Przekradał się właśnie, nie postrzeżony chcąc wymknąć się z podwórca, gdy na drodze spotkał Zarębę. Ten mu od wrót zaszedł i z poufnością dawną zapytał:
– Dokąd Miłość Wasza?
Przemkowi oczy się zaiskrzyły i popchnął go. Zaręba nie ustępował.
– Na miłego Boga – wołał – miejsce wasze gdzie indziej, nie za wrotami! Zobaczą ludzie! Co pomyślą! Co powiedzą? Żonie i sobie wstyd uczynicie!
Książę, coraz gniewniej unosząc się, rękę podniósł na niego.
– Tyś tu panem czy ja?! – krzyknął. – Idź mi z drogi zaraz precz!
Zaręba do nóg mu się schylił.
– Co robicie? – wołał poruszony. – Co robicie?! Godziż się to? Ludzie zobaczą!
– Puszczaj! – powtórzył, miecza dobywając, Przemko. – Puszczaj albo ubiję!
Zaręba namarszczony musiał się cofnąć, ale twarz mu się zaczerwieniła gniewem, brwi ściągnęły. Książę, odepchnąwszy go, poszedł do wrót i – zniknął.
Noc była ciemna, z dala tylko błyskało gdzieś na niebie bez chmury. W zamku i na podwalach lud się snuł około beczek, pił i śpiewał piosnki o chmielu i weselu. Księciu łatwo było nie postrzeżonemu przecisnąć się przez ciżbę opiłą. Rozpychając, potrącając, nie patrząc nawet przed siebie, jak szalony biegł wprost do dworku Krywichy, którego okiennica stała otworem dla57 skwaru, a we wnętrzu się świeciło. Do drzwi mu było za daleko, tak niecierpliwy biegł, dopadł niskiego okna i skoczył przez nie do izby.
Krzyk się dał w niej słyszeć. Z posłania, na którym leżała, Niemka zerwała się nóż pochwyciwszy zawsze pod ręką leżący, ale poznawszy księcia, rzuciła go na ziemię i zawisła mu na szyi.
Nagle, jakby opamiętawszy się, popchnęła go od siebie.
– Precz, ty przeniewierco! – krzyknęła.
Przemko ręce ku niej wyciągnął.
– O, widziałam cię – mówiła głosem namiętnym – widziałam jak jechaliście bok w bok z piękną panią bladą. Masz żonę! Masz żonę! Precz stąd!
Książę cisnął się ku niej, Mina, łając, już go nie odpychała, siedzieli razem na łożu.
– Widzisz – rzekł Przemko – porzuciłem ją samą, a przyszedłem do ciebie. Czy ci tego jeszcze mało? Wyrwałem się, choć tam za mną śledzą. To żona narzucona, ja nigdy jej kochać nie będę, nie mogę! Nie dla mnie ona! Niech w pustej izbie więdnieje!
Mina patrzyła mu w oczy, na pół gniewna, pół rada, odpychała go i chwytała za szyję, cisnęła ku sobie i odwracała się. Łzy, co błysnęły na jej oczach, od ich żaru osychały. Z drugiej izby Krywicha ukradkiem przypatrywała się przez szpary tej scenie, z jakąś zabobonną obawą żegnając się, szeptając.
Książę, jakby zapomniał o zamku, o żonie, o świecie całym, pozostał przy Minie. Szeptali z sobą, śmiał się, poruszał żywo, odzyskał młodzieńczą rzeźwość. Niemka też przebłagać się dała, choć wracały jej jeszcze dąsy i groźby.
Krótka noc lipcowa już się ku końcowi miała, świtać poczynało, gdy Krywicha, w obawie jakiejś otwarłszy drzwi, poczęła dniem straszyć. Nie chciała, aby go tu wyszpiegowano.
– Wracaj, Miłość Wasza, dopóki nie zadnieje, potem ludzie poznają!
Mina puszczać go nie chciała, ciągnąc prawie gwałtem. Zły musiał się jej wyrwać, korzystając z rannego mroku, aby na zamek powrócić. We wrotach zastał jeszcze Zarębę siedzącego na kamieniu, który, głowę w ręce ująwszy, na straży tu przetrwał oczekując jego powrotu. Zobaczywszy Przemka, nie odezwał się do niego, nie wstał i dopiero, gdy ten go szybkim pominął krokiem, powlókł się za nim.
Wszedłszy do izb, w których mało już biesiadowało, a więcej na ławach lub pod nimi legło, albo z głowami i rękami na stole zasypiało, Przemko się zawahał. Myślał, dokąd pójść, i zamiast do żony, wrócił do swojej sypialni. Tu czeladź także spała pode drzwiami odpoczywając snem potrójnym: znużenia, młodości i napoju. Nie obudził się z nich żaden nawet, choć książę drzwi swe otworzył z hałasem i jeden tylko Zaręba wsunął się za nim do izby.
Pan i sługa a dawny towarzysz spojrzeli na siebie jak wrogi. Przemko się nie odezwał do niego. Zrzucał z siebie odzież niecierpliwie na ziemię. Widok człowieka, co śmiał wstrzymywać go, sprzeciwić mu się, burzył go i gniewał.
Zaręba niezlękniony, chłodny stał i patrzał. Zdawał się czekać na rozkazy. Niegdyś wyrostkami uganiali się z sobą, nieraz szli sił próbować, znali się, jak zrośli w jednym gnieździe, bo Zaręba mu chłopięciem do zabaw i posługi był dany.
Przemko rzucił się na posłanie.
– Hej! – zawołał, rękę ściśniętą wyciągając ku niemu. – Jeśli ty mi raz jeszcze się ośmielisz…
– Żal mi i wstyd za was! – mruknął Zaręba. – Niewarta tego Niemka, aby dla niej książęca córka łzy wylewała, a na was pluły ludzkie języki. Dajcie ją komu, niech precz idzie stąd. Nieszczęście urośnie z tego.
Przemko obojętnie głowę
57