Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав ГашекЧитать онлайн книгу.
w kościele. Psiakrew, rzućcie się na poszukiwanie Boga, a wszy szukajcie sobie w domu. Tymi słowami kończę, wy ulicznicy, i żądam, abyście zachowywali się przyzwoicie podczas mszy świętej, nie tak jak ostatnio, kiedy ci z ostatnich szeregów wymieniali sobie wojskową bieliznę na chleb i żarli go w czasie podniesienia.
Kapelan zszedł z ambony i udał się do zakrystii, dokąd podążył za nim sztabowy profos. Po chwili profos powrócił, a zwracając się wprost do Szwejka, wyciągnął go z grupy, z owej kalesonowej dwudziestki, i zaprowadził do zakrystii.
Kapelan rozsiadł się wygodnie na stole i skręcał sobie papierosa. Gdy Szwejk wszedł, kapelan powiedział:
– A więc mam cię tu. Wszystko już sobie rozważyłem i myślę, że cię przejrzałem, jak się należy, rozumiesz, chłopie! To mi się zdarza po raz pierwszy, żeby mi się ktoś w kościele rozbeczał.
Zeskoczył ze stołu i potrząsając ramieniem Szwejka krzyczał na niego pod wielkim, smutnym obrazem świętego Franciszka Salezego:
– Przyznaj się, ty łotrze, że beczałeś tylko tak sobie, dla kawału!
A święty Franciszek Salezy spoglądał pytająco z obrazu na Szwejka. Z drugiej strony, z innego obrazu patrzył na niego uporczywie jakiś męczennik; miał on wbite w pośladek zęby piły, którą piłowali go jacyś rzymscy żołdacy. Na twarzy męczennika nie było widać ani śladu cierpienia, nie malowała się też na niej ani radość, ani żar męczeński. Patrzył tylko ze zdziwieniem, jakby chciał rzec: „Jak też do tego właściwie doszło? Co, panowie, ze mną robicie?”
– Posłusznie melduję, panie feldkurat – rzekł Szwejk z wielką powagą, stawiając wszystko na jedną kartę – że się spowiadam Bogu wszechmogącemu i Tobie, ojcze duchowny, który jesteś na miejscu bożym, że… że beczałem naprawdę tylko dla kawału. Widziałem, że do takiego kazania brak było jedynie jakiegoś nawróconego grzesznika, którego pan feldkurat daremnie szukał. Chciałem panu feldkuratowi sprawić przyjemność, żeby pan nie myślał, że już nie ma uczciwych ludzi, a sobie chciałem sprawić uciechę, żeby mi ulżyło.
Kapelan spojrzał badawczo w prostoduszną twarz Szwejka. Promień słoneczny musnął ponury obraz św. Franciszka Salezego i ogrzał swym ciepłem wystraszonego męczennika na przeciwnej ścianie.
– Zaczynacie mi się podobać – rzekł siadając znowu na stole. – Do którego pułku należycie? – Dostał czkawki.
– Posłusznie melduję, panie feldkurat, że należę i nie należę do 91 pułku i że sam nawet nie wiem, jak to ze mną właściwie jest.
– A za co tu siedzicie? – pytał kapelan nie przestając czkać.
Z kaplicy dochodziły dźwięki fisharmonii, która zastępowała organy. Jeden z przymkniętych za dezercję, nauczyciel muzyki, wyżalał się na tym instrumencie w tęsknych melodiach kościelnych. Razem z czkawką feldkurata zlewały się te dźwięki w jakąś nową gamę dorycką.
– Posłusznie melduję, panie feldkurat, że naprawdę nie wiem, za co tu siedzę, ale nie skarżę się na swój los. Ja mam już takiego pecha. Zawsze chcę wszystko zrobić dobrze, a w końcu wszystko obraca się ku złemu, jak temu męczennikowi na tym obrazie.
Kapelan spojrzał na obraz, uśmiechnął się i rzekł:
– Podobacie mi się naprawdę, muszę się o was wypytać pana audytora i dalej gadać z wami nie będę. Mam już dość tej dzisiejszej mszy. Kehrt euch! Abtreten!
Gdy Szwejk powrócił do swojej rodzimej gromady gatek pod kazalnicą, na wszystkie stawiane mu pytania, czego chciał od niego kapelan, odpowiedział bardzo sucho i zwięźle:
– Jest wstawiony.
Nowy wyczyn kapelana – msza święta wysłuchana została przez wszystkich z wielkim zainteresowaniem i szczerą sympatią. Jeden z tych spod ambony założył się w końcu, że kapelanowi wypadnie monstrancja z rąk. Stawiał całą swoją porcję chleba przeciwko dwom uderzeniom po gębie i zakład wygrał.
To, co przepełniało dusze wszystkich obecnych w kaplicy, gdy patrzyli na spełnianie obrzędów przez kapelana polowego, nie było mistycyzmem wierzących ani pobożnością szczerych katolików. Było to uczucie, jakiego doznajemy w teatrze, gdy nie znamy treści sztuki, gdy akcja się wikła i z napięciem oczekujemy rozwiązania. Pogrążyli się w podziwianiu widowiska, którego im z tak wielką ofiarnością dostarczał ten pan feldkurat przy ołtarzu. Oddawali się estetycznemu przeżywaniu piękna ornatu, który feldkurat włożył na lewą stronę, i w cichym porozumieniu i podnieceniu obserwowali wszystko, co się działo przy ołtarzu.
Rudy ministrant, dezerter z Kościoła, specjalista od drobnych kradzieży w 28 pułku, uczciwie usiłował wywołać z pamięci cały porządek, technikę i treść mszy świętej. Był on jednocześnie ministrantem i suflerem feldkurata, który z całą lekkomyślnością przerzucał karty mszału i zamiast zwyczajnej mszy znalazł w mszale roraty, które zaczął odśpiewywać ku uciesze wszystkich obecnych.
Nie miał on ani głosu, ani słuchu muzykalnego i pod sklepieniem kaplicy ozwały się okropne kwiki i jęki jak w świńskim chlewiku.
– Ten się dzisiaj spił – powtarzali zgromadzeni przed ołtarzem z pełnym zadowoleniem i radością. – Ale jest wlany! A to go wzięło! Na pewno się schlał gdzieś u dziwek.
Już przynajmniej po raz trzeci ozwał się od ołtarza śpiew kapelana: „Ite missa est!” – jak bojowy ryk Indian, aż szyby brzęczały.
Potem kapelan spojrzał raz jeszcze do kielicha, czy nie została tam choćby kropelka wina, uczynił ruch pełen złości i odwrócił się do słuchaczy.
– A więc możecie już iść do domu, łobuzy jedne, już się skończyło. Zauważyłem, wy ulicznicy, że nie objawiacie tej prawdziwej pobożności, jaką winni byście mieć w kościele w obliczu najświętszej świętości ołtarza. Twarzą w twarz z najwyższym Bogiem nie wstydzicie się śmiać na głos, kaszlać, rechotać, szurać nogami, i to nawet wobec mnie, który tutaj zastępuję Przenajświętszą Panienkę, Chrystusa Pana i Boga Ojca. Jeśli się to będzie powtarzało na przyszłość, to wiedzcie, że ja z wami zatańczę jak należy i popamiętacie, że jest nie tylko to jedno piekło, o którym wam przedostatnim razem kazałem, ale że jest także piekło na ziemi. I nawet gdyby się wam udało wymigać przed tym pierwszym, to owo drugie piekło was nie minie. Abtreten!
Kapelan, który w praktyce tak pięknie wykładał tę diabelnie starą rzecz o nawiedzaniu więzionych, odszedł do zakrystii, przebrał się, kazał sobie nalać kielich mszalnego wina, wypił je i przy pomocy rudego ministranta wsiadł na swego wierzchowca przywiązanego na dworze. Przypomniał sobie jednak Szwejka, zlazł z konia i poszedł do kancelarii do audytora Bernisa.
Audytor śledczy Bernis był człowiekiem z towarzystwa, wytwornym tancerzem i rozpustnikiem, który w garnizonie nudził się straszliwie i pisywał niemieckie wiersze przeznaczone do pamiętników, żeby na wszelki wypadek mieć ich trochę pod ręką. Był on jednym z najważniejszych ogniw całego aparatu sądu wojennego, ponieważ miał takie mnóstwo zaległości i taką gmatwaninę w aktach, że cały sąd wojenny na Hradczanach musiał mieć dla niego wyjątkowy szacunek. Gubił materiał oskarżający i musiał zmyślać nowy. Plątał nazwiska, tracił wątek oskarżenia i snuł nowy, jak mu się akurat ubrdało. Dezerterów sądził za kradzież, a złodziei za dezercję. Wplątywał do tego wszystkiego i polityczne procesy, kombinowane na poczekaniu. Robił najrozmaitsze hokus pokus, aby oskarżonym dowieść zbrodni, o jakich im się nawet nie śniło. Pomawiał oskarżonych o obrazę majestatu, a wymyślone przez siebie zbrodnie przypisywał zawsze komuś innemu, którego akta lub protokoły zagubił i zaprzepaścił w niezmierzonym