Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że ta kobieta opanuje go gdy zechce… i że chce go opanować! Widział jasno nieszczęśliwy, że bogactwa nagromadzone, o których ludzie nie mogli coś nie wiedzieć, ściągnąć nań gotowe chciwością wiedzioną kobietę, panią swej woli i nie zależną od nikogo, oprócz własnej fantazji i rachuby. Piękność tej niewiasty przerażała go i pociągała razem, czuł się w obec niej słabym… Kilkanaście lat osamotnienia czyniło go młodzieńczo wrażliwym, – pierwsze spotkanie z wdową dowodziło, że chciała go ku sobie przyciągnąć…
Przywiązany do dziecka… trwożąc się o los jego… zarazem już w duszy tłómaczył się sam przed sobą, iż Laurze krzywdy nie uczyni, ani da wyrządzić, że ona zawsze zostanie dlań najmilszą, najdroższą, jedyną… Lecz same te przypuszczenia już dowodziły poczucia słabości i trwogi…
Wszakże widział ją ledwie raz w życiu, a wszystko co mu na myśl przychodziło, mogło być urojeniem. Po cóż miał się dać spętać i zaprzedać wolność swoją, a może przyszłość dziecięcia?
Odpędzał te mary – wracały… W kilka dni niepokój jakiś w duszy począł go pędzić do spełnienia obietnicy. Należało jechać do Smołochowa… zbyć co najprędzej ten obowiązek, a potem.. uwolnić się… oswobodzić na wieki i wrócić do pracy.
Panna Henau słyszała przy kawie przyrzeczenie dane wdowie, nie wspomniała jednak o niem Laurze, gdyż wiedziała, że to na niej przykre zrobi wrażenie. Sposób w jaki się jej po raz pierwszy okazała pani Noskowa, był powodem, iż Lorka wstręt jakiś powzięła do niej… mogła więc i musiała być przeciwną podróży ojcowskiej, zwłaszcza, że ta była całkiem niezwyczajnym krokiem… i wyłomem w życiu spokojnem, którego porządku nic dotąd nie naruszyło.
Dobek bił się jeszcze z sobą, gdy jednego dnia Aron Lewi, gładząc brodę i uśmiechając się, przystąpił doń z cichym szeptem:
– Jasny panie, cóż to? Aron nic nie wie o tem, że się jegomość wybiera do Smołochowa?
Pan Salomon aż cofnął się od żyda z pewnym przestrachem.
– Ja? do Smołochowa? a tyż zkąd wiesz o tem?
– Przecie ja powinienem wszystko wiedzieć, spokojnie odparł Aron; jaśnie pan znasz mnie dawno i lepszego pewnie sługi, a mogę powiedzieć przyjaciela, nie masz nademnie. Już to źle, że jegomość się mnie dawno sam nie spytał o to… A gdybyś jaśnie pan zapytał mnie, jabym potrząsnął głową i powiedziałbym po cichu: „Niech jasny pan nie jedzie do Smołochowa.
Dobek popatrzał nań trwożliwie.
– Zmiłuj się, kochany Aronie! zawołał pośpiesznie głosem stłumionym, oglądając się w koło. Zkądże wiesz i dla czego mi to mówisz?
Stary wciąż siwą brodę w dół ciągnął i gładził… Podniósł brwi czarne (bo mu z ciemnych włosów tylko one zostały jak były), i cedzonym głosem począł też cicho:
– Ja to wiem tylko, że ona tam, ta jejmość wielką wagę na to kładzie, żeby pan do niej przyjechał. A jeśli ona tego chce, ja się boję i pan się lękać powinien. Ona wie, że ja u jegomości mam łaskę, to zabiegała już aż do mnie, do żyda, żebym ja pana do tego namawiał. To źle, to bardzo źle, dodał Aron…
– Ależ mój Aronie, przerwał Dobek: tego nie wiesz, że ona wdowa, sierota, i potrzebuje rady i opieki.
Aron się uśmiechnął, ramionami rzucając.
– Aj! aj! szepnął, to bardzo mądra kobieta, ona potrafi sobie dostać czegokolwiek jej potrzeba.. Ja krótko powiem jegomości: albo ona na pańskie pieniądze się łakomi… albo jegomości chce złapać razem, żeby się do nich dobrać…
Pan Salomon zbladł.
– Mnie złapać! zawołał; ale patrzajże na mnie, mam blizko pięćdziesięciu lat… a ona…
– To najgorzej, że jegomość masz pięćdziesiąt lat… rzekł Aron… Pan jesteś stary a żyłeś jak pustelnik, nad panem ona będzie miała panowanie łatwe, jak tylko zechce… a że ona zechce…
Nie kończąc machnął ręką.
– A co się stanie z panną Lorką? z tem kochanem dzieckiem, z tym ślicznym kwiatkiem? a co się stanie z temi skarbami, które jegomość w pocie czoła zbierał? Czy to ma pójść w obce ręce?
– Aronie! co gadasz! co gadasz! wybuchnął Salomon: gdzież do tego podobieństwo! za kogoż mnie masz?
Żyd powoli poważnie odparł:
– Za człowieka… Mój jegomość – dodał, ja i sam trochę, i przez swoich znam tę panią ze Smołochowa… ja tam bywałem za życia jej męża, wiem zkąd on ją wziął, a patrzałem się na nią często… To jest niebezpieczna kobieta…
Dobek nie odpowiadał, zmieszany stał jak na sądzie przed starym Aronem, który mówił cicho i z wolna:
– Jej matka służyła na królewskim dworze… a ojciec? ojciec się gdzieś podział, że o nim dawno nie było słychu. Jejmość miała sklep z czepkami przy Senatorskiej ulicy… Pan Nosko był impetyczny człek, zobaczył, że piękna… a nie można było tylko się ożenić, wziął i ożenił się. Dziewczyna z miasta… a gdy za męża szła… rozumniejsza była od tego co ją brał… Od tego czasu… jeszcze jej rozumu przybyło…. Ona za nieboszczyka wszystkiem tam rządziła…. robiła co chciała…
Sierota i wdowa! aj! aj! rzekł Aron: na co jej mąż? na co opiekun? ona więcej rozumie niż jegomość i ja… Ja u niej tylko raz drzewo kupowałem i oszukałem się.
Wrażenie, jakie opowiadanie Arona czyniło na Dobku, było widoczne: stary był wylękły, to co słyszał potwierdzało jego przeczucia. A jakże się było od bytności w Smołochowie uwolnić?
Po chwilce namysłu… Dobek rzekł chłodno do Arona, który bacznie się w niego wpatrywał:
– Dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość i dobre serce, mój Aronie; lecz masz mnie widzę za człowieka tak słabego, tak łatwego do wzięcia… jak niedorosłe dziecko? Cóż ci się śni, żeby ona myślała na mnie czynić zasadzki, a ja wiedząc o nich, miał w nie wpaść?
Dałem jej słowo, to prawda, że do Smołochowa przyjadę, no to cóż? Pojadę, posiedzę, powrócę i tyle tego.
– Pan się nie boisz? spytał Aron.
– Ja? nie!
– To źle! szepnął Lewi, to bardzo źle… Ale cóż mnie do tego? rzekł po chwili: ja swoje zrobiłem… Niech pan na pannę Lorkę pamięta… więcej nie powiem.
Dobek zaczął frasobliwie przechadzać się po pokoju i wkrótce rozmowę odwrócił na wańczosy i bale, które płynęły do Gdańska. Aron już nie wznowił przedmiotu drażliwego, lecz z pewnym niepokojem śledził wyraz twarzy Dobka.
Pan Salomon pożegnał go jak gdyby zawstydzony.
Postanowił co najprędzej zbyć się ciężaru wiszącego mu nad głową: tegoż dnia wieczorem poszedł do córki.
Mieszkanie jedynaczki było złotą klatką ukochanego ptaszęcia… Składały je dwa pokoje, obok których miała swoją sypialnię ciocia Henau… Okna ich zwrócone na ogródek, zamek, rzekę i widok ku dalekim lasom, błyszczały nowemi szyby sprowadzonemi z za granicy. Sprzęt wszystek powoli przypłynął z tego Gdańska, gdzie przepych kupców ściągnął z całego świata co najwytworniejszego się gdzie znalazło… Rzeźbione szafy, weselszej tylko barwy niż stojące w parlatorium, półki robotą tokarską, ozdobne bronzami złoconemi, misterne krośna, kołowrotki z różnego drzewa wysadzane kością słoniową i perłową macicą, bursztynem wykładane sepeciki, szkatuły z mozaik florenckich… porcelany chińskie i japońskie, ogromne wazony z Delftu… czegoż tam nie było!