Dawid Copperfield. Чарльз ДиккенсЧитать онлайн книгу.
klęczkach o przebaczenie, lecz widywałem samą pannę Murdstone, a matkę tylko przy wieczornych pacierzach, na które mnie panna Murdstone sprowadzała z góry, a przy których trzymano mnie z dala, jak banitę, i zanim wszyscy obecni z klęczek powstali, odsyłano do mego więzienia pod strażą nieodstępnej panny Murdstone. Zauważyłem, że mi wyznaczano miejsce najodleglejsze od miejsca zajmowanego przez moją matkę i że ta odwracała się ode mnie. Zauważyłem też, że ręka pana Murdstone była obwiązana.
Nie potrafię wyrazić, jak mi się te dni dłużyły w nieskończoność! Wydają mi się, gdy je wspominam, długie jak lata całe. Wsłuchiwałem się w odgłosy i szmery przepełniające dom; głos dzwonka, odmykania i skrzypienia drzwi, szmer głosów, kroki na schodach, każdy wybuch śmiechu, pogwizdywanie, śpiew na dziedzińcu, uderzenia zegara bardziej były niesamowite w mej samotności i poniżeniu. Zwłaszcza z wieczora, gdym przebudziwszy się, sądził, że to już ranek, a przekonywałem się, że nikt jeszcze w domu oprócz mnie nie kładł się spać i że mam przed sobą całą długą noc! Kto zliczy sny gorączkowe, przywidzenia, poranki, południa, wieczory, gdy z okna śledziłam zabawy moich rówieśników, drżąc, by mnie z dala nie dostrzegli. Przecież musieli słyszeć o tym, co zaszło, o mym haniebnym uwięzieniu. Dziwne mi się wydawało, że nie słyszę dźwięku własnego głosu. Jedząc i pijąc, czułem się nieco weselszy, lecz to mijało prędko! Pamiętam pewien wieczór, monotonny plusk deszczu i rozlane w powietrzu wonie, które wzmagały się w przestrzeni pomiędzy mną a kościołem i ogarniający mnie mrok i strach, który zdejmował, i nieustające wyrzuty sumienia… Zdaje mi się, że trwało to nie dnie, lecz lata całe, a wszystko to tak żywo zachowałem w pamięci.
Ostatniej nocy mego uwięzienia zbudziło mnie z cicha wymówione moje imię. Podniosłem się na posłaniu i, wyciągając w ciemnościach ręce, zawołałem:
– Peggotty!
Nie było z początku odpowiedzi, usłyszałem tylko powtórnie moje imię, lecz wymówione głosem tak stłumionym i niezwykłym, że przeląkłbym się, gdybym się nie domyślił, że głos przechodzi przez dziurkę od klucza.
Podbiegłem do drzwi i, przytulając usta do klamki, spytałem z cicha:
– Tyś to, kochana Peggotty?
– Ja sama, drogi, złoty mój paniczu! Cicho, by nas nie podsłuchało to kocie ucho.
Domyśliłem się, że mowa o pannie Murdstone, której pokój przylegał do mego.
– Jak się czuje mama? – pytałem. – Czy bardzo się na mnie gniewa?
Słyszałem poza drzwiami ciche łkanie poczciwej Peggotty; dobra minęła chwila, zanim odpowiedziała:
– Nie, nie bardzo.
– Co też zamierzają począć ze mną? – pytałem. – Możeś słyszała64, kochana moja Peggotty?
– Szkoła w pobliżu Londynu – odrzekła.
Nie słyszałem zrazu, gdyż zamiast ucha miałem przyłożone do dziurki od klucza usta i czułem tylko ciepły oddech Peggotty.
– Kiedy?
– Jutro.
– Dlatego panna Murdstone wyjęła dziś z szafy moje odzienie.
– Tak, i kuferek.
– A czy zobaczę mamę?
– Jutro rano.
Tu Peggotty, przytulając coraz bardziej usta do dziurki od klucza, mówiła urywanymi słowy, lecz pełnymi uczucia:
– Davy! Kochanie moje! Jeśli nie byłam w ostatnich czasach taką jak dawniej… to nie dlatego, abym cię mniej kochała… Owszem, moja rybeńko… Tylko sądziłam, że… z tym lepiej będzie. Tobie… i jeszcze komuś… Słyszysz mnie, Davy?
– Słyszę.
– Moje ty kochanie! Oto co chciałam powiedzieć… nie zapominaj o mnie, bo ja ciągle pamiętać będę o tobie, drogie moje dziecko!… Bądź spokojny, będę czuwać nad twą mamą… jak czuwałam nad tobą… nie opuszczę jej… bo może, widzisz, przyjść chwila, w której stara, zła, brzydka, niegodziwa Peggotty będzie jej potrzebna. Napiszę do ciebie, kochanku, napiszę, chociaż nie jestem uczona i… i…
Tu zdaje mi się, że Peggotty, nie mogąc mnie ucałować, ucałowała klamkę.
– Dziękuję ci, Peggotty, moja dobra, kochana Peggotty! Przyrzeknij mi coś jeszcze, przyrzeknij, że napiszesz do pana Peggotty, do Emilki, pani Gummidge i do Hama, że nie jestem tak zły, jak sądzą, i że kłaniam się im wszystkim, a najwięcej małej Emilce. Napiszesz?
Poczciwa Peggotty obiecała napisać i oboje całowaliśmy dzielące nas drzwi. Gładziłem je tak, jak gdybym gładził poczciwą, rumianą twarz mojej kochanej Peggotty. Tej nocy powstało w sercu mym dla niej uczucie, którego nie potrafię określić. Nie, nie mogła zastąpić mi matki, lecz zajęła w uczuciach moich jakieś puste miejsce i czułem, że ją kocham więcej i inaczej niż kogokolwiek. Nie wiem, co bym począł, gdybym ją stracił, i jak bym przeżył to nieszczęście.
Z rana zjawiła się jak zwykle panna Murdstone z oznajmieniem, że wyjeżdżam do szkół, co zresztą nie było już dla mnie, jak wiemy, nowością. Oznajmiła mi też, że mogę zejść. Na dole zastałem matkę moją bladą i z zaczerwienionymi oczyma. Rzuciwszy się jej na szyję, zacząłem ją przepraszać.
– O, Davy! – rzekła. – Jak mogłeś zranić kogoś, kogo kocham! Popraw się i proś Boga, abyś był lepszy. Przebaczam ci, lecz boleję nad twoimi złymi skłonnościami.
Wmówili w nią, że mam złe skłonności, i to martwiło ją bardziej niż rozstanie ze mną! Z trudnością przełykałem śniadanie, a łzy spływały do mej herbaty. Chwilami czułem, że matka spogląda na mnie, lecz czyniła to ukradkiem, śpiesznie przenosiła wzrok ze mnie na nieodstępną pannę Murdstone lub odwracała w drugą stronę.
– Znosić kufer panicza – zakomenderowała panna Murdstone, gdy usłyszeliśmy turkot kół przy bramie.
Obejrzałem się za Peggotty. Nie było jej nigdzie, nie zjawił się też pan Murdstone. W drzwiach stał wózek ze znanym mi woźnicą. Zniesiono mój kuferek do wózka i tam go umieszczono.
– Klaro! – upominała matkę moją panna Murdstone.
– Gotowa jestem, kochana Jane – odrzekła. – Do widzenia, Davy. Odjazd ten wyjdzie ci na dobre. Do widzenia, moje dziecię! Wrócisz do nas na wakacje, wrócisz lepszy, prawda?
– Klaro! – powtórzyła ostrzegająco panna Murdstone.
– Służę ci, kochana Jane – odrzekła, nie wypuszczając mnie z objęć. – Przebaczam ci, dziecko moje… kochanie… niech cię Bóg strzeże…
– Klaro! – powtórzyła panna Murdstone.
Panna Murdstone, z łaski swej, odprowadziła mnie do samego wózka, oświadczając, że sądzi, iż się poprawię, bo inaczej smutny mnie czeka koniec. Wsiadłem, woźnica popędził konia.
Rozdział V. Wysyłają mnie z domu
Odjechaliśmy może z pół mili i chustka moja do nosa zmoczona była już łzami, gdy nagle woźnica powstrzymał konia.
Obejrzałem się. Z krzaków wyskoczyła Peggotty i rzuciła się ku mnie. Porwała mnie w objęcia, przyciskając do piersi tak silnie, że aż nos mi się spłaszczył, co zauważyłem jednak później dopiero, gdy poczułem, że mnie boli. Nie mówiąc ani słowa, dostała65 z kieszeni kilka paczek ciastek, a do ręki dała mi woreczek z pieniędzmi. Uścisnąwszy mnie raz jeszcze, lecz
64
65