Dawid Copperfield. Чарльз ДиккенсЧитать онлайн книгу.
angielskiej, o których przygodach tyle się naczytałem, nie zwykli byli płakać67, nawet w najtrudniejszych chwilach życia. Woźnica widząc, żem ostatecznie łzy otarł, zaproponował mi powieszenie mokrej chustki do nosa, dla szybszego wyschnięcia, na grzbiecie konia. Podziękowałem mu i zgodziłem się, dziwiąc się tylko, że moja rozpostarta chustka jest tak niewielka.
Teraz miałem dość czasu i przytomności umysłu, aby się przypatrzyć woreczkowi. Był on sztywny, skórzany, z zameczkiem i zawierał trzy błyszczące szylingi, które Peggotty, ku wielkiemu memu zadowoleniu, wyczyściła zapewne do połysku. Były tam nadto dwie pół korony, zawinięte w papier, na którym matka moja skreśliła własnoręcznie: „Dla mego kochanego Davy”. Rozrzewniło to mnie tak dalece, żem prosił woźnicę o zdjęcie mej chustki do nosa z grzbietu konia. Nie usłuchał mnie jednak, twierdząc, że zdrowiej będzie wytrzeć oczy rękawem i nie płakać więcej.
Łkałem gwałtownie czas jakiś na wspomnienie przeżytych wrażeń, w końcu, uspokoiwszy się, spytałem woźnicę, czy zawiezie mnie aż do celu podróży.
– Do celu: gdzie? – spytał.
– Tam! – odrzekłem.
– Gdzie „tam”?
– Pod Londyn.
– Koń by mi padł na połowie drogi.
– Więc zawieziesz mię tylko do Yarmouth?
– Coś na kształt tego, aż do dyliżansu, a dyliżans powiezie aż tam…
Jak na siebie, pan Barkis – tak się zwał woźnica – powiedział wiele, gdyż, jak już zauważyłem, był powolny i na ogół małomówny. Ofiarowałem mu uprzejmie ciastko, połknął je od razu niby słoń, bez najmniejszego wysiłku na twarzy.
– Czy to ona piekła?
– Pan ma zapewne na myśli Peggotty?
– Tak! – odrzekł mi na to.
– Tak, panie. To ona piecze nam ciasto i gotuje obiady.
– Piecze ciasto!
Wydął usta jak do gwizdania, nie zagwizdał jednak, tylko się wpatrzył w uszy swego konia, jak gdyby je po raz pierwszy widział. Po długim milczeniu mruknął:
– Bez słodkich zalecanek, co?
– Słodkich potraw – poprawiłem, wyobrażając sobie, że mu ślinka ciecze do ust na wspomnienie przysmaków.
– Zalecanek – powtórzył – tak, kawalerów. Nikt z nią nie spaceruje? Co?
– Z Peggotty?
– A! Z nią!
– O, nie. Nie miała nigdy narzeczonego.
Znów wzdął usta jak do gwizdania, lecz nie gwizdał, tylko jak poprzednio zapatrzył się w swego konia.
– Piecze więc – ozwał się po długim namyśle – ciastka z jabłkami i zajmuje się gotowaniem?
Potwierdziłem.
– Dobrze! Powiem coś paniczowi. Czy panicz będzie do niej pisywał?
– Na pewno będę – odrzekłem.
– A! – rzekł, odwracając się powoli ku mnie. – Pisząc, niech panicz nie zapomni dodać, że Barkis gotów. Dobrze?
– Gotów – pytałem – i nic więcej?
– Tak – rzekł zamyślony – tak, Barkis gotów.
– Ale pan wróci przecież jutro do Blunderstone – zauważyłem z żalem, że sam się oddalam – i może lepiej sam jej to powie.
Wstrząsnął przecząco głową i powtórzył: „Barkis gotów, oto wszystko”.
Spełniłem dane mi zlecenie i tego jeszcze popołudnia, czekając w gospodzie w Yarmouth na odejście dyliżansu, wystarałem się o atrament, pióro, ćwiartkę papieru i napisałem do Peggotty, co następuje:
Moja kochana Peggotty!
Dojechałem tu szczęśliwie. Barkis gotów. Ucałuj ode mnie mamę. Kochający cię
P.S. Prosi, abym cię upewnił, że zawsze „gotów”.
Odkąd podjąłem się wypełnić jego zlecenie, woźnica zamilkł i ja też wkrótce usnąłem na wózku. Spałem smacznie aż do Yarmouth i obudziłem się na dziedzińcu gospody, zawiedziony w słabej nadziei ujrzenia tam kogokolwiek z rodziny Peggotty, a zwłaszcza małej Emilki.
Dyliżans stał niezaprzężony. Rozmyślałem, co się stanie z moim kuferkiem zdjętym z wózka Barkisa, jako też co pocznę z sobą w obcym i nieznanym miejscu, gdy przez okno, w którym wisiało ptactwo i połcie mięsa, wyjrzała jakaś kobieta.
– Czy to panicz jedzie z Blunderstone?
– Tak, pani.
– Nazwisko?
– Copperfield.
– Nie to, nie mamy zamówionego pod tym nazwiskiem obiadu.
– Może jest pod nazwiskiem Murdstone? – spytałem nieśmiało.
– Ano tak. Czemu to, chłopcze, od razu nie mówisz swego nazwiska?
Wyjaśniłem rzecz tę kobiecie, która zadzwoniła na służącego, zalecając mu odprowadzić mnie do przeznaczonego mi pokoju.
Pokój ten był obszerny, podłużny, przybrany wiszącymi na ścianie mapami, wśród których czułem się, nie wiem, czy nie bardziej zbłąkany, niż gdybym był w tych odległych krainach, które przedstawiały. Trzymając przed sobą kapelusz, usiadłem na brzegu krzesła tuż przy drzwiach i zdawało mi się, żem popełnił czyn bardzo zuchwały. Toteż musiałem zarumienić się po uszy, gdy służący rozesłał serwetę na stole, kładąc na niej parę sztućców. Po chwili przyniósł kotlety i nieco jarzyn i stawiał to na stole tak zamaszyście, że się bałem, czy go czymś nie obraziłem, i uspokoiłem się dopiero, gdy przemówił wesoło:
– Do stołu, panie wielkoludzie!
Podziękowałem mu uprzejmie, lecz nie umiałem sobie poradzić z widelcem i nożem, gdyż stojący przede mną lokaj onieśmielał mnie wielce. Rumieniłem się pod zwróconym na mnie jego spojrzeniem. Zaledwiem połknął68 kilka kąsków, odezwał się:
– Jest tu jeszcze piwo dla panicza, czy mam nalać?
– Proszę.
Nalał w sporą szklankę, a podnosząc naprzeciw światła, roześmiał się.
– A czy nie za wiele to będzie?
– Zdaje mi się, że za wiele – odrzekłem z uśmiechem, zachwycony konceptami lokaja, który mrużąc oczy, z wypryszczoną twarzą i sterczącymi włosami, wyprostowany, jedną ręką ujął się pod bok, drugą podnosił wysoko kufel i spoglądał tak życzliwie.
– Wczoraj mieliśmy tu pewnego gościa – począł – Topsawyer miał na nazwisko, może panicz go zna?
– Nie przypominam sobie.
– W spodniach, kamaszach, palto szare, kapelusz o szerokich brzegach, w pstrym krawacie.
– Nie mam przyjemności – wybełkotałem.
– Przyszedł, kazał sobie podać kufel tego piwa – ciągnął lokaj. – Nie ostrzegłem go, wypił i padł bez życia. Za mocne było dla niego.
Opowiadanie wywarło wrażenie. Poprosiłem o szklankę wody.
– Ale… to… – ciągnął lokaj – gospodarz nasz
67
68