Zefirek. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
trochę cukierków, wydobytych z papierowego worka. Następnie rzuciła okiem po całém swém ubraniu, a spostrzegłszy na przedzie sukni zacerowaną dziurę, zakryła ją końcem zwisającéj od pasa wstążki, który przymocowała szpilką. Nakoniec usiadła znowu na kanapie i, zdyszana nieco, utkwiła wzrok we drzwiach wchodowych domu, od ulicy stojącego. Blady lecz świeży rumieniec wybił się na jéj policzki, oczy rozbłysły wyrazem przyjemnego oczekiwania, odmłodniała jeszcze o lat dziesięć.
Po kwadransie, oszklone i bronzową klamką świecące, drzwi otworzyły się, a młody, wysoki, zgrabny mężczyzna, który z nich wyszedł, przebył szybko dziedziniec, paltot, od niechcenia na ramionach zarzucony, umieścił w małych sionkach, na staréj, dnem do góry przewróconéj beczce, i ukazał się w mieszkaniu wdowy. Był to dwudziestokilko-letni przystojny chłopak, z nizkiém czołem, ale w migdał wykrojonemi, pięknemi oczyma, które, jakkolwiek dość bezmyślne, błyszczały pewnym rodzajem ożywienia i sprytu, z płowym, ładnym wąsikiem i eleganckim kapeluszem, a zarazem liliową, zmiętą, rękawiczką w ręce.
– Bon jour, ma tante! – zawołał, wchodząc.
– Bon jour! bon jour! – pieszczotliwym prawie głosem odpowiedziała gospodyni mieszkania, i wyciągnęła do gościa piękną rękę swą, którą on, wymownie w twarz jéj patrząc, z uszanowaniem ucałował. Ukazując mu miejsce obok siebie, z błyszczącym wzrokiem i żywemi giestami mówić zaczęła:
– Widziałam pana wchodzącego do adwokata Rolickiego, i ciekawą byłam bardzo, czy téż pan Stanisław i o mnie przypomni sobie… Siedzę tu, jak pan widzi, sama jedna… trochę smutna, i myślę sobie: zajdzie, nie zajdzie?
Przy ostatnich słowach uśmiech miała figlarny a spojrzenie smętne.
Gość usiadł przy niéj i, z łokciem zaokrąglonym na poręczy kanapki, z lekka się ku niéj pochylał:
– Mais comment donc! – zaczął, – kiedyż-to ja, będąc w mieście, kochanéj stryjeneczki nie odwiedziłem? Ale proszę mi powiedziéć, za co stryjenka tak mię krzywdzi?
– Ja! – wykrzyknęła z przerażeniem, – ja pana Stanisława krzywdzę? Au nom du ciel…
– A jakże! pan… pan… pan Stanisław, to, jak Boga kocham, aż żal bierze! Czy to ja nie jestem synowcem nieboszczyka mego stryja…
– Pokrewieństwo nie blizkie, – wyjąkała, – ojciec pana był stryjecznym bratem…
– Ale cóż znowu! – zawołał z żywością, – cóż znowu! stryjeczny czy wujeczny, ja chcę, żeby stryjenka nazywała mię, jak dawniéj, po imieniu i koniec. No, proszę mi powiedziéć: Stasiu! bardzo proszę!
– Stasiu! – szepnęła ze spuszczonemi oczyma.
Pod ładnym wąsikiem jego drgnął szybki uśmiech, wnet jednak wyrzekł:
– Stryjenka sama mówi zawsze, że najważniejszém pokrewieństwem jest braterstwo dusz. O, ja pamiętam!
Podnosząc do oczu robótkę, od niechcenia niby odpowiedziała:
– C’est vrai! szczęśliwi ci, którzy je w życiu znaleźli…
I ciszéj dodała:
– Życie mija… mija… mija…
– No, przecież nie minęło jeszcze! – perswadował Staś.
– O! – wymówiła, – słońce już zachodzi…
Chciała powiedzieć coś więcéj jeszcze, lecz nagle spojrzała w stronę komina i spostrzegła, że do osłaniania paszczy jego służąca firanka całkiem spuszczoną nie była. Nie była ona spuszczoną do tego stopnia, że z za niéj ukazywał się, jak na dłoni, gliniany, otłuszczony garnek, do połowy napełniony zastygłym, z obiadu na wieczerzę pozostawionym, rosołem. Skamieniała i wątek rozmowy utraciła. Ale Stanisław prowadził ją daléj w raz przyjętym tonie:
– Ale gdzież tam, – mówił, – jakie tam zachodzenie! Stryjeneczka Bóg wié co zawsze o saméj sobie wygaduje! Ileż naprzykład stryjenka lat miéć może?
Z prostotą odpowiedziała:
– Rachunek prosty. W szesnastym roku życia mego wyszłam za mąż, a Brynia, moje najstarsze dziecko, ma już dwadzieścia dwa lata!
Wąsiki gościa drgnęły znowu i poruszyły się w sposób szczególny. Wiedział on dobrze, ten syn stryjecznego brata Ignacego, że w złożonym przed nim rachunku, kilku lat brakowało u początku, i kilku u końca. Niemniéj jednak wymówił ze śmiechem:
– Trzydzieści kilka lat! rozkoszny wiek dla kobiety! Samo życie, sam rozkwit! Trzydziestokilkoletnie i nawet czterdziestoletnie kobietki są właśnie najbardziéj powabnemi! nous le savons, nous…
– Oh! vous! vous! – figlarnie pogroziła mu gospodyni, a pragnąc spojrzenie jego odwrócić jak najdaléj od nieszczęsnego komina i wyglądającego zeń garnka, zlekka ukazała palcem dom przeciwległy i zapytała:
– Vous avez rendu visite aux Roliccy?
– Oui; j’avais été là, – odpowiedział. – Miałem interes…
Widocznie, oboje nie byli biegłymi we francuzczyźnie i używali jéj błędnie i z trudnością. Lecz silili się na wtrącanie do rozmowy francuzkich słów i frazesów, dla wzajemnego przypodobania się sobie.
– Jakże idą interesa? – troskliwie zapytała wdowa.
Wyraz niesmaku rozlał się po ładnéj twarzy gościa. Uczynił ręką giest niechętny.
– Co tam mówić o takich nudnych i poziomych rzeczach! Kiedy jestem przy stryjeneczce, zapominam o wszystkich kłopotach i nieprzyjemnościach. Vous êtes mon ange consolatrice!
Promieniała od czułości i uradowania.
– Oh, parlez à moi avec le coeur ouvert! – wyrzekła z cicha; – chociaż skrzydła moje są oddawna złamane, umiem jednak czuć i podzielać…
– Stryjeneczka jest doprawdy godną lepszego losu…
– Co tam! stało się! nie mówmy o tém…
– Ja stryjowi doprawdy nie mogę darować, że… że zostawił stryjenkę w takiém położeniu.
Rzuciła spojrzenie ku nieosłoniętemu kominowi.
– O, położenie moje wcale złém nie jest, oszczędzam się… to prawda; ale dobrowolnie… gusta mam skromne. Ignacy był może poziomym, pospolitym człowiekiem… miałam może prawo marzyć o czémś… o czémś wznioślejszém, ale… był on bardzo, bardzo dobrym, myślał i pamiętał o mnie…
– Rolicki mówił mi, że oprócz tego, co stryjenka mnie pożyczyła, ma kapitał u niego ulokowany…
– Ależ tak! jakże! mam kapitał…
– Mówił mi, że trzy tysiące…
– Tak, u niego trzy tysiące, ale gdzieindziéj…
Gość jednak wiedzieć musiał na pewno, że owe: gdzieindziéj nie istniało wcale, bo nie okazał ciekawości żadnéj, tylko, do siebie jakby szepnął:
– U mnie trzy, tam trzy, to sześć!
Po dokonaniu dodawania tego, ocknął się niby ze snu i zawołał:
– Ale, jak Boga kocham, po co ja tracę miłe chwile i o takich poziomych rzeczach…
– Owszem, owszem, – przerwała z żywością, – czyż nie jesteś jedynym przyjacielem i opiekunem moim… O, wszyscy dawni przyjaciele i znajomi moi opuścili mię, gdy tylko mój Ignacy oczy zamknął. Ty jeden tylko, Stasiu, nie zapomniałeś o mnie i opuszczasz swój świat wesoły i błyszczący, aby odwiedzić i pocieszyć biedną samotnicę!
Łzy