Cnotliwi. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
spojrzenie rzuciła na dno parowu, jakby trudno jej było rozstać się z jego widokiem – i pełnym poważnego wdzięku ruchem postąpiła pomiędzy sosny w stronę, z której wraz z panem Edwardem nadeszła.
Dwaj mężczyzni szli obok niej, ale żadnemu już z nich nie podała ręki, a wstępowała sama na strome wzgórze spokojna i zamyślona, krokiem lekkim a pewnym, z którego można było poznać siłę i zdrowie najpierwszej młodości. Przy trudnem wspinaniu się na górę, pierś jej nawet nie wzdymała się bynajmniej przyspieszonym oddechem zmęczenia; tylko białe policzki zaróżowiały trochę, i delikatnością barwy sprzeczały się o pierwszeństwo z drżącą w płowych włosach rosa thea.
Pan Edward znowu obojętnemi swemi oczami rozglądał się wkoło, jakby myśląc o zdatności otaczających sosen na maszty do statków zbożowych. August szedł ze schyloną głową, a oczy jego z pod powiek spuszczonych ścigały brzeg białej sukni Wandy, muskający leśne mchy i nieśmiertelniki.
Po kwandransie lub więcej takiego milczącego pochodu, do uszu trojga idących doszedł gwar rozmów, i w dali między zielenią zabłysły barwy kilku sukien.
August przystanął.
– Przychodzi mi tu pożegnać państwa, rzekł z ukłonem; państwo zbliżacie się do licznego towarzystwa – ja zaś który go nie znam, wrócę tam dokąd szedłem.
Wanda zatrzymała się, i znowu powolnym ruchem wysunęła do niego rękę.
– Spodziewam się wkrótce zobaczyć pana, wyrzekła – ponieważ oboje jesteśmy zwolennikami muzyki a w mieście naszem tak mało znajduje się ludzi podobnego nam zamiłowania – więc może bliższa znajomość między nami wyjdzie na korzyść nam i sztuce. – I znowu cudownej słodyczy i niewinności uśmiech otworzył usta Wandy.
August podniósł twarz bardzo bladą. Oczy jego mgliły się i płomieniły na przemian; w głosie prześlicznej panny usłyszał prośbę. Skłonił się z szacunkiem i wdzięcznością, a uścisnąwszy rękę Edwarda oddalił się szybko.
Wtedy pan Gaczycki grzecznie podał ramię Wandzie, i oboje postąpili ku widniejącemu między zielenią towarzystwu.
W chwili gdy Wanda zapraszała Augusta do domu swej matki, o kilka kroków od nich zaszeleściło coś w gęstwinie młodych sosenek i jałowcu, i pomiędzy kolczatemi gałęźmi przemknął kolor fijałkowy wstążek, i błysnął wyzłacany krzyż różańca. Była to pani Apolonja Kuderska, która zdjęta niezmierną troskliwością o „śliczną, dobrą, kochaną Wandziulkę,” pomknęła na jej spotkanie ukrywając się między gęstwinę zarośli, aby niewidzialna, spotkać ją wracającą z panem Gaczyckim, i z ukrycia módz lepiej czuwać nad zbawieniem jej duszy.
VII
Pani Olimpja Rostowiecka stała nad brzegiem rzeki, wsparta na ramieniu pana Spirydjona Asa; obok niej, w tkliwym uścisku swych dłoni trzymając ogromną rękę małżonka, wzrokiem pełnym słodyczy i skromności patrzyła na pluskające w wodzie rybki pani Teresa Rokowiczowa; o parę kroków od nich stała niemłoda jakaś pani w białej mantyli i amarantowej sukni, zagradzając sobą drogę do rzeki dwom dosyć brzydkim i nie pierwszej młodości córkom. Całe to grono rozmawiało z sobą z ożywieniem, prócz pani Olimpji, która zachowywała w rozmowie rezerwę właściwą damie wysokiej sfery, i pana Rokowicza, zadumanego nad upadkiem obyczajów publicznych.
Nagle, rozległo się za nimi ciężkie westchnienie, i pomiędzy niebiesko ubranem ramieniem pani Teresy a śnieżną odkrytą szyją pani Olimpji, ukazał się pąsowo kwitnący nos pani Apolonji.
– Boże najwyższy! jęknęła Antyfona, jakaż to nieodżałowana szkoda tej ślicznej, kochanej Wandziulki!
Towarzystwo obejrzało się.
– Cóż się stało nowego z panną Wandą? z lekką ironją zapytał pan Spirydjon.
Ale państwo Rokowiczowie oboje, dama w amarantowej sukni, i dwie jej córki pełen ciekawości wzrok wpiły w twarz przybyłej do grona ich kobiety.
Pani Apolonja zdyszana od biegu, wydobyła z kieszeni z za złotego Ołtarzyka chustkę niepewnej czystości otarła nią pot z pełnego żółtych plam czoła, i jęknęła po raz wtóry:
– Boże najwyższy! jakaż jej szkoda! jaka jej szkoda!
– Cóż? co się stało? pytało towarzystwo.
– Niech mnie Bóg strzeże i broni, jęknęła Antyfona, abym miała obmawiać kogoś, odbierać sławę bliźniemu! ależ to obraza Pana Boga! Panna chodząca po lesie nie tylko już z jednym mężczyzną, ale z dwoma!
– Z dwoma! zawołała pani Terersa, ktoż był więcej z panną Rodowską oprócz pana Gaczyckiego?
Pani Apolonja milczała przez chwilę, i kiwała głową ze zgrozą, i politowaniem; potem plasnęła rękami odzianemi w grube czarne rękawiczki, i wyrzekła podnosząc oczy do nieba:
– Pan August Przybycki!
– Milczała znów długo wodząc wzrokiem po twarzach obecnych, potem znów jęła mówić:
– Niech mię Bóg strzeże i zachowa abym miała obmawiać kogo i odbierać sławę bliźniemu! ale widziałam, widziałam na własne oczy, jak Wanda szła od strony parowu z panem Gaczyckim po jednej stronie, a panem Przybyckim po drugiej – i słyszałam że pana Przybyckiego zapraszała do siebie mówiąc, że nudzi ją całe nasze towarzystwo, i że z nim jednym przyjemność znaleść może. A on pocałował ją kilka razy w rękę, i cóś szepnął do niej tak żeby pan Gaczycki nie słyszał. Musiał jej nie lada komplement powiedzieć, bo zarumieniła się po uszy. Nie byłabym nawet tego mówiła państwu, ale żal mi jej serdeczny – taka poczciwa, taka dobra panienka, i takich rodziców córka, a tak się gubi! Mój Boże! co to za świat teraz!
Oprócz pana Spirydjona, całe grono słuchało opowiadania pani Apolonji z najwyższem oburzeniem, które u każdego inaczej się objawiało. Pani Olimpja wyżej jeszcze głowę podniosła, i ciemne brwi zsunęła z pogardą; pani Teresa spuściła wstydliwie oczy, pan Rokowicz otworzył usta; a dama w amarantowej sukni stała się tak amarantową, jak jej suknia, i z trwogą o dziewicze uszy swych córek obejrzała się na nie, a one chciwie nastawiły swe dziewicze uszy, i usta wygięły w wyraz złośliwego zadowolenia.
Pani Olimpja odezwała się pierwsza:
– Nie darowanato rzecz osobie wyższej sfery, kompromitować w podobny sposób swe położenie w świecie, i pomiatać formami przyjętemi w wyższych towarzystwach!
– Nie pojmuję jak młoda osoba może zapominać tak dalece o skromności, która jest najpiękniejszą ozdobą kobiety! wyrzekła ze słodyczą i litością w głosie pani Teresa – a zarazem poprawiła nad czołem niewinny pęczek fijołków.
– Przepraszam! – wystrzelił pan Rokowicz wyciągając nagle i prostopadle prawicę; dopóki… tedy… panna Wanda chodziła z jednym panem Gaczyckim… więc… była to nieprzyzwoitość… ale tedy… zaczyna już chodzić. z dwoma mężczyznami na raz… więc… jestto skandal… który obraża… tedy… przepraszam!
– A do tego jeszcze, uważaj mój najmilszy Feluniu, że jeden z tych mężczyzn jest żonaty! wyrzekła słodko pani Teresa.
– Oj żonaci, żonaci! niech im Bóg odpuści ciężkie grzechy! jęknęła Antyfona.
Tu dama w amarantowej sukni zasłoniła plecami odzianemi w białą mantylę dziewicze uszy swych córek, i odezwała się sapiąc z oburzenia:
– Dziwię się panu Gaczyckiemu że osłania sobą jakieś schadzki panny Wandy z żonatym człowiekiem. Cóżto za przykład dla naszych córek!
– Boże najwyższy! zawołała pani Apolonja, pan Gaczycki to najlepszy, najzacniejszy człowiek – lubię go i poważam z całego serca; ale co prawda to prawda! niema żadnej religji, i zepsuty