Cnotliwi. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
więc… mówił dalej, panna Wanda kompromituje się nietylko z jednym panem Gaczyckim… Widziałem sam wczoraj… tedy… i słyszałem… bo to tak było… wyszedłem wieczorem na przechadzkę… Terenia została w domu, bo była niezdrowa… więc… poszedłem za miasto… (P. Feliks miał zwyczaj rozpoczynać opowiadania swe od potopu). Poszedłem więc za miasto i tedy myślę sobie: krótko będę bawił, bo Terenia w domu została…
– Najmilszy mój! wyrzekła Terenia.
– Idę sobie aleą, kontynuował pan Feliks nie zważając na czułą przerwę, aż spotykam Karolka N. Tedy poszliśmy razem… bo to on, państwo wiecie razem ze mną w biórze pracuje… Więc – to o tem to o owem zaczęliśmy gadać, i tedy wieczór nadszedł. Więc późno było… Karolek mówi: chodźmy bliższą drogą – więc chodźmy! odpowiadam, i poszliśmy tedy Wiejską ulicą. Idziem więc i słyszym muzykę. Karolek mówi: to panna Rodowska gra – więc spojrzałem na pierwsze piętro, bo to ona z matką na pierwszem piętrze mieszka… I patrzę więc… prawda! ona gra, i okno od jej pokoju otwarte… a Karolek mówi: panna Rodowska gra, a pan August Przybycki słucha. Spojrzałem więc na okno pana Przybyckiego – prawda, okno otwarte, i pan August siedzi przy niem i słucha jak panna Wanda gra. Tedy – myślę ja sobie: co to za panna co tak późno wieczorem okno otwiera i gra, kiedy z drugiej strony ulicy siedzi przy otwartem oknie mężczyzna, i słucha… I mówię to Karolkowi… tedy Karolek mówi, że to tak co wieczór bywa odkąd wiosna i okna się otwierają – że panna Wanda gra, a pan August słucha. Oboje więc przy otwartych oknach, jedno na pierwszem piętrze drugie na dole – jedno z jednej strony ulicy drugie z drugiej… Tedy mnie się zdaje że panna Wanda takiem postępowaniem kompromituje się, i że tedy młoda panna która jest jak należy, tak postępować nie powinna… Przepraszam!
Wypowiedziawszy znowu to początkowe i ostateczne słowo najniespodzianiej w świecie, pan Feliks usiadł znowu przy swej małżonce, która zaglądając mu z przymileniem w oczy, poczęła przesuwać dłoń po jego włosach.
Stasia parsknęła śmiechem; po ustach pani Olimpji i pana Spirydjona przesunęły się też ironiczne uśmiechy. Ale pani Apolonja westchnęła głęboko, i wyrzekła z żalem:
– Mój Boże! jaki teżto świat teraz! młode panny zamiast modlić się wieczorem, i dziękować Panu Bogu za dzień szczęśliwie przebyty, a gotować się do śmierci która lada chwila nadejść może, grają przy otwartych oknach…
– A żonaci mężczyzni słuchają! – jęknęła Teresa.
– Żonaci! żonaci! niech im Bóg odpuści ciężkie grzechy! westchnęła Antyfona.
Pan Spirydjon zaśmiał się prawie głośno.
– Moi państwo, rzekł, zdaje mi się że przesadzacie. Panna Wanda może i nie wiedziała że gry jej słuchał pan Przybycki.
– Przepraszam! – wystrzelił znowu jak z procy pan Feliks; wiedziała, bo potem patrzyła sama przez okno – i tedy widziałem że patrzyła na okno pana Augusta.
– A to widzę, wtrąciła Stasia, żeś pan sam stał nie mały czas pod oknem Wandzi; a co na to pani Teresa powie?
– Cicho Stasiu, cicho, narażasz się! szepnął pan Paweł.
– Ciekawe też to indywiduum – ten pan August Przybycki, odezwała się pani Olimpja; widziałam go kilka razy na ulicy. Bardzo miłą i dystyngowaną ma powierzchowność, a prowadzi życie jakieś tajemnicze – nigdzie się nie pokazuje…
– Nieszczęśliwy jakiś człowiek, ozwała się Stasia z litością na twarzy.
– Owszem, szczęśliwy, odpowiedziała Apolonja; bo wszelkie cierpienia pomagają do zbawienia duszy. Kogo Pan Bóg kocha temu krzyżyki zsyła!
– W takim razie Pan Bóg musi nas bardzo kochać kiedy nam zesłał tę Antyfonę, szepnęła Stasia do ucha mężowi.
– Cicho Stasiu, cicho, narażasz się! odszepnął pan Paweł.
W tej chwili pani Olimpja powstała, i ująwszy ramię pana Spirydjona odeszła z nim ku rzece. Teresa przysunęła się do Apolonji, i zaczęła z nią szeptać ukazując nieznacznie na odchodzącą parę. Pan Feliks zaś zadumał się głęboko, zapewne nad upadkiem obyczajów publicznych, i nad tem jak młode panny gorsząco grają wieczorami przy otwartych oknach…
Stasia wzięła rękę męża, i rzekła doń zcicha:
– Co ty mi Polciu mówisz zawsze, abym była cicho, i nie narażała się! Mamże milczeć kiedy oni obmawiają moją przyjaciółkę? alboż ja się ich lękam? alboż dbam o ich zdanie? Dla mnie całe szczęście to ty, dom nasz – i dziecko nasze – a co o mnie powiedzą ci ludzie u których cnota na języku, a djabełek rogaty w sercu, to mi wszystko jedno! Potakiwać ich głupstwom i złości nie myślę!
– Pan Paweł wpatrzył się w pół figlarną, w pół nadąsaną, a nieskończenie dobrą twarz żony, i podniósł rękę jej do ust.
– Ty anioł jesteś, Stasiu, szepnął, a oczy jego błysnęły w tej chwili, napełniły się wyrazem wielkiej miłości, i nagle popiękniały. Stasia uśmiechnęła się do męża, żwawo powstała, i podsunąwszy mu rękę pod ramię, ze śmiechem i podskokiem pociągnęła go ku gronu panienek.
Pani Apolonja ukazała ją pani Teresie.
– Co to za pusta i wietrzna kobieta! rzekła.
– A jaka nieskromna!
– Wodzi męża na pasku! trzyma go pod pantoflem!
– A ręczę że go ani trochę nie kocha! tylko patrzeć jak go zacznie zdradzać.
– At! bezbożność tylko, i obraza Pana Boga! Mój Boże! mój Boże! co to za świat teraz! dokończyła Antyfona.
VI
Daleko od rozmawiającego w ten sposób towarzystwa, bo po spadzistości innego wzgórza, zstępowała powoli para ludzi: mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był człowiekiem lat około czterdziestu, wyniosłej i wytwornej postaci, bladej i nieco przychudłej twarzy, z włosami jasnemi i przerzedzonemi nad wysokiem czołem, z oczami blado błękitnemi, które były bardzo rozumne i bardzo obojętne zarazem. Obojętność była też obok rozumu główną cechą jego fizjonomji, a nawet i postaci, która surowo choć z najwyższym smakiem ubrana, wydawała się chłodną, nieco sztywną i dumną.
Prowadził on pod rękę bardzo piękną dwudziestoletnią pannę, która powierzchownością swą stanowiła z nim zupełną sprzeczność. O ile on wydawał się chłodnym i obojętnym, o tyle w twarzy jej i całej postaci malowała się pełnia nietkniętych jeszcze, nieświadomych siebie uczuć. Ale widoczne było zarazem że uczucia te nie skierowane były jeszcze ku żadnemu wyłącznie przedmiotowi, i odzywały się dotąd w piersi dziewiczej jako przeczucie tylko, spoczywały w niej cichą warstwą łagodnego marzenia. Marzenie to, było w szafirowych oczach młodej panny, wielkich i na wpół przysłoniętych długą ciemną rzęsą; w powolnem podnoszeniu się jej przezroczystego wzroku; było ono na czole jej gładkiem i białem, po którem kiedy niekiedy przemykały leciuchne różane odcienia; w składzie ust zamyślonych – i w ruchach łabędziowych postaci, która zdawała się nie chodzić lecz płynąć po ziemi. Sam ubiór jej miał w sobie coś marzącego i idealnego; mogłaby w nim stanąć przed malarzem na wzór średniowiecznej dziewicy rozdającej nagrody turniejowym zwycięzcom. Biała powłoczysta suknia sunęła się za nią muskając lekko leśne mchy i nieśmiertelniki; w płowych, wysoko nad czołem zaczesanych włosach, rozkwitała bladoróżowa rosa thea; złoty pasek ściskał szczupłą kibić, i takiż łańcuszek jak wężyk cieniuchny wił się po szyi śnieżnej białości i posągowych kształtów. W ręce spuszczonej i podtrzymującej fałdy sukni trzymała prosty słomkowy kapelusz, białą ozdobiony wstęgą.
W miejscu