Эротические рассказы

Marta. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.

Marta - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głęboko dwa wyrazy: „sumienna i umiejętna”.

      Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej najlżejszej obawy ni wątpliwości, drugi, nie wiedziała sama, dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czymś, co zmącić jej mogło pierwszą od dawna chwilę uspokojenia.

      O oznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Świętojerskiej położonych. W pięknym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Maria Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyskająca pojętnymi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odbywała zapewne po wygodnym i obszernym mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.

      – Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność widzieć – przemówiła gospodyni domu, wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. – Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce dawać ci lekcje francuskiego języka, pamiętaj, abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze jak przy pannie Dupont!

      Dziewczynka ze smukłą i giętką kibicią, z fizjonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmieszania ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.

      W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu sekundach portiera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkimi fałdami pąsowej materii, ukazała się para czarnych jak węgiel, ognistych oczu, należących widocznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzyżoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej sterczącej bródki. Wszystko to jednak zaledwie było widocznym wśród gęstych załomów materii, a pozostało zupełnie niewidzialnym dla osób rozmawiających w salonie, profilem do drzwi zwróconych.

      Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.

      – Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tym przekonał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejscowych, tak usilnie poszukujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli, którzy kształcą umysł naszej córki, tak ja jak mąż mój zanosimy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, szerokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu, tak iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnym swym posiadaniu.

      Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.

      – Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcje… – rzekła gospodyni domu, powstając także i uprzejmym gestem wskazując drzwi z portierą, zza której wraz z powstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bródka – oto jest gabinet przeznaczony do nauki dla mojej córki.

      Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół zielonym suknem okryty, pełen książek, zeszytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nauczycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość grubych zeszytów.

      Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym40 świeżo miesiącu oczekiwania chudsza i bledsza była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, którymi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Można by rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanymi słowami matki swej uczennicy albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumieniu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwionym w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzymało się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bladej, zamyślonej jej twarzy z wyrazem współczucia i trochę ciekawości.

      – Pani nosisz żałobę – zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Maria Rudzińska – po matce może lub po ojcu…

      – Po mężu – wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły z wolna i ciężko.

      – Pani więc jesteś wdową! – zawołała Maria, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne szczęście utracił, a więc że i jej własne wiekuistym zapewne nie jest. – I może… może pani masz dzieci?

      Tym razem Marta podniosła wzrok, w którym żywe zadrgały światła.

      – Mam córkę, pani! – odrzekła, a jakby wyraz ten uderzył ją nagłym jakimś, nakazującym przypomnieniem, usiadła na podanym jej przed chwilą fotelu i rękami, które jeszcze drżały trochę, zaczęła jedną po drugiej otwierać złożone przed nią książki.

      Z książek tych Marta dorozumiewać się mogła, że dwunastoletnia Jadzia wiele już uczyła się i daleko zaszła w nauce; o wysokiej znajomości języka, jaką posiadała przeszła nauczycielka dziewczynki, świadczyło tu i ówdzie rozsypane po zeszytach pismo biegłe, przełamujące z widoczną łatwością największe trudności językowe, wnikające w grunt i subtelne odcienie przedmiotu. Marta powiodła dłonią po oczach, jakby wzrok sobie rozjaśnić lub myśl jakąś natrętną odpędzić od siebie chciała, i zamykając kajety i książki, zadała uczennicy swej kilka pytań. Maria Rudzińska tymczasem odeszła ku oknu i wziąwszy do rąk drobną jakąś robótkę, gotowała się usiąść z nią przy małym stoliczku, gdy portiera rozchyliła się nieco i ozwał się zza niej głos męski i dźwięczny:

      – Kuzynko Maryniu! Proszę tu na chwilę!

      Maria cicho przebyła pokój, przyjazne spojrzenie raz jeszcze zatrzymała na twarzy nowej nauczycielki swej córki i z cicha zamknęła za sobą drzwi za portierą ukryte, z gabinetu do salonu wiodące.

      Na środku salonu stał młody, dwudziestosześcioletni może mężczyzna, szczupły, zgrabny, według ostatniej mody ubrany, ze śniadą, ściągłą twarzą, kruczymi włosami i jak węgiel czarnymi oczami. Powierzchowność człowieka tego miła była, a nawet na pierwszy rzut oka zajmująca. Uderzała w niej przede wszystkim niezmierna pełność życia swobodnego, wesołego, niecierpliwie jakby rwącego się i kapryśnie wybujałego. Pełność ta życia po bliższej uwadze wydawała się nawet jego nadmiarem. Źrenice młodego człowieka pałały, migotały, wkoło ust na wpół okrytych czarnym wąsikiem wiły się roje uśmieszków, to przymilających się, to figlarnych, to żartobliwych, cała fizjonomia w jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka, mieniła się wyrazem dowcipu, żartu. Był to widocznie człowiek wiekuistej wesołości, wiekuistego śmiechu, ale zarazem widać było, że był to człowiek wesołego, o nic niedbającego życia. To ostatnie objawiało się w zmęczonej nieco cerze jego twarzy, którą uwydatniały z przeciwieństwem młodość całej postaci, ognisty połysk źrenic, dziecinna


Скачать книгу

<p>40</p>

upłyniony (daw.) – ubiegły, miniony, przeszły; ten, który upłynął. [przypis edytorski]

Яндекс.Метрика