Jędza. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
z gniewu na samą siebie. Zarazem wstała z klęczek, i po starannem obejrzeniu znowu ze stron wszystkich wytwornej damy, uznała, że draperye jej sukni były tym razem zupełnie dobrze upięte. Trzeba je będzie jeszcze przymocować nićmi, ale to już uczyni później, a teraz wykończy tę różową, dziecinną sukienkę, która wisi na ścianie zupełnie uszyta, tylko jeszcze drobnych przyozdobień potrzebuje.
Gdy szła ku ścianie po dziecinną sukienkę, machinalnie spojrzała w okno, i zobaczyła zwolna sunącą po dziedzińcu usłanym śniegiem kobietę, w strasznie obłoconej u dołu sukni i wielkiej podartej chustce na głowie. Z grubych zwojów podartej i żadnej już barwy nie mającej chustki, wyglądała twarz dość jeszcze młoda, ale niezmiernie blada, chuda i wyrazem przejmującego smutku uderzająca. I o tej kobiecie Jadwiga wiedziała dobrze kim jest i dlaczego teraz w skórzanych pantoflach i obłoconej spódnicy, sennym, słabym, leniwym krokiem sunie się przez dziedziniec. Jest to żona krawca, Mendla, który w tym samym domu, wkrótce po jej przybyciu zamieszkał, a miał żonę, czworo dzieci, powoli rozwijające się suchoty i wieczny brak zarobku. Sunie zaś ona, ta żona Mendla, której na imię Ruchla, ku sklepionej, prowadzącej na ulicę, bramie dziedzińca, aby w niej stanąć i każdego z przechodniów, którego tylko o potrzebę sporządzania jakiejkolwiek odzieży posądzić może, do swego męża krawca werbować.
Zrana, w południe, przed wieczorem, latem, jesienią i zimą, słowem o każdej porze dnia i roku, widzieć można Ruchlę przypartą do rogu bramy i głęboko zapadłemi, czarnemi oczyma wodzącą po przytykającym do niej chodniku. Czasem, gdy nogi zabolą ją od stania, przysiada na niskich schodkach, znajdujących się u drzwi mieszkania stróża, i z łokciami na kolanach, z brodą opartą na obu rękach, siedzi jak posąg; lecz niech tylko spostrzeże idącego chodnikiem lub wchodzącego do bramy kogoś z zawinięciem, lub kawałkiem materyi w ręku, natychmiast zrywa się, podbiega i z ukłonami, z błagalnemi wejrzeniami, z tysiącznemi przyrzeczeniami taniości i doskonałości roboty, do siebie zapraszać go zaczyna. Z sennej, leniwej, nieustannie i zda się śmiertelnie smutnej kobiety przemienia się wtedy na Demostenesa w obłoconej spódnicy, a w części też na baletnicę, tak staje się wymowną i takich gibkich, żwawych, sprężystych nabiera ruchów. Tłumnie, bezprzestannie, gorączkowo wyrazy tłoczą się na jej kształtnych, cienkich, zżółkłych wargach; błagalnie, gorączkowo, z wyrazem niepokoju, przymilenia i żądzy w twarz przechodnia z zawinięciem spoglądają jej głęboko zapadłe, jak noc czarne oczy. I dość często udaje się jej dopiąć celu, dość często przechodzień, zwabiony jej spojrzeniami, ukłonami i obietnicami, skierowuje się w stronę jej mieszkania, omijając drzwi Jadwigi Szyszkówny i drugiej szwaczki, która także w tym domu mieszka, ale której Jadwiga znać nie chce, z powodu kawalerów, z którymi ta lekkomyślna dziewczyna przechadza się po ulicach i których nawet u siebie niekiedy przyjmuje.
Że jednak druga ta szwaczka niewiele znaną jest w mieście i daleko mniejszą od niej biegłość w krawiectwie posiada, więc też Ruchla swojem przejmowaniem w bramie krawieckiej klienteli najczęściej szkodę wyrządza Jadwidze. Boże! ile też zrazu miała ona z tą kobietą zajść i przykrości! Zaczęła od tego, że poważnie wykazywała jej całą niewłaściwość i nawet nieuczciwość takiego podstępnego postępowania i odbierania zarobku innym, którzy także żyć potrzebują. Na przełożenia te, Ruchla ani gniewu, ani wstydu nie okazując, odpowiedziała: „A co robić, kiedy u nas chleba niema!” Niechby Mendel tak dobrze suknie robił, aby przez to zdobył sobie wziętość, a wtedy niktby mu jej za złe brać, ani zazdrościć nie miał prawa; ale tak w bramie stać i ludzi chwytać, namawiać, od innych drzwi odprowadzać, to nieładnie i nieuczciwie. Ruchla cichym, monotonnym, od stania na zimnie ochrypłym głosem, znowu odpowiedziała: „Co robić, kiedy u nas chleba niema!”
Stopniowo, uporem Żydówki i kilku poniesionemi stratami podrażniona, Jadwiga coraz ostrzejsze wymówki Ruchli czynić zaczęła, i przy każdem spotkaniu okazywała jej pogardę; bo też istotnie, oprócz żalu nad straconym zarobkiem własnym, czuła ku podobnemu sposobowi zdobywania go obrzydzenie głębokie. Ona, gdyby z głodu umierała, jeszczeby pewnie nie stanęła w bramie, aby w taki żebraczy i dla innych szkodliwy sposób przyciągać ku sobie klientelę.
Raz też, przechodząc obok Ruchli, która jej przed kilku dniami jedną z najcenniejszych klientek odebrała, zagotowała się cała od gniewu, i głośno, ostro do niej zawołała: „Oj, wy, Żydy, wy już ani za grosz honoru i wstydu w oczach nie macie!” I jak zwykle, gdy gniew ją ogarniał, z ogniem na policzkach i drżącemi trochę rękoma, dodała: „Brudasy!” Wymówiła więc wyraz z całego swego dykcyonarza najgorszy, bo „brudas” czyli człowiek fizycznie lub moralnie brudny, był dla niej tem, czem najnamiętniej brzydziła się na świecie. Ale Ruchla, ramieniem o róg bramy oparta, bez gniewu, bez wstydu, bez żadnego poruszenia ciała lub duszy, odpowiedziała: „A co robić, kiedy u nas chleba niema!”
Przez lat parę Jadwiga uczuwała dla tej fizycznie i moralnie brudnej kobiety urazę i pogardę. Jakież tedy było jej zdziwienie i obrzydzenie, gdy pewnego dnia, Ruchla, nie w bramie już, ale na dziedzińcu, z opuszczonemi rękoma i spłakaną twarzą stojąca, ujrzawszy ją, rzuciła się ku niej, rękę jej pochwyciła i pocałunkami okrywać zaczęła! Płakała przy tem i bełkotała, że jedno z dzieci jej zachorowało, a ona nie ma czem doktora i apteki opłacić, że w tych czasach właśnie Mendel żadnego zarobku nie miał, że może panienka zlituje się nad jej chorem dzieckiem, nad nimi wszystkimi, i pożyczy im choć rubla, choć jednego rubla… na doktora i lekarstwo! Jadwigę prośba ta oburzyła. „Ja wam, ja wam pożyczać! Dwa lata dołki podemną kopią i o tem tylko myślą, aby mię chleba pozbawić, a teraz jeszcze mojej pomocy żądają! Albo to prawda, że wy tacy biedni!” Ruchla odpowiedziała: „Niech panienka zobaczy i przekona się! Niech panienka do nas wejdzie!” Powiedziała to w taki sposób i tak ją jakoś ku swemu mieszkaniu pociągnęła, że Jadwiga za nią poszła.
W mieszkaniu krawca spędziła prawie kwadrans, a gdy je opuściła, miała twarz zamyśloną i smutny wyraz oczu. Jakkolwiek patrzała już teraz na bruk dziedzińca i wysokie ściany kamienicy, zamiast nich widziała nieustannie drobną, ładną, rumieńcami gorączki płonącą twarz dziecka, i drugą jeszcze, prawie jak papier białą, rozżarzonemi oczyma świecącą, suchotniczą twarz ojca tego dziecka. Widziała jeszcze okropną izbę, z której przed chwilą wyszła, i z temi obrazami w oczach do mieszkania swego wbiegła, a wnet zeń znowu wybiegłszy, czekającej na nią Ruchli papierową szmatkę w rękę wcisnęła.
Doprawdy, nie była ona wcale bogatą, ale do utrzymania miała tylko siebie i jedną jeszcze osobę, a biały, smutny, chory, przymusowo bezczynny człowiek miał ich aż pięć. Posiadała w tej chwili trzy ruble, z których jednego oddała żonie krawca, a tego samego dnia, odnosząc uszytą suknię żonie doktora, której była stałą krawczynią, tak gorąco prosiła, aby pan doktor odwiedził chore dziecko Mendla i Ruchli, że aż doktorową w rękę pocałowała. Wogóle, nie była wcale skłonną do całowania rąk ludzkich, tym razem jednak uczyniła to, i nie bez skutku. Mały jej sąsiad bezpłatnie leczony wkrótce wyzdrowiał, a jednocześnie w sercu Jadwigi nieprzyjaźń względem obłoconej i podstępnej Ruchli zgasła bez śladu, i chociaż ta ostatnia, tak jak wprzódy w bramie domu trzymała wartę, już kiedy niekiedy Jadwiga zamieniała z nią kilka życzliwych, nawet poufnych wyrazów.
I teraz także, spostrzegłszy przez okno Ruchlę na zwykłe swe stanowisko dążącą, uśmiechnęła się tylko żartobliwie.
– Głupia Ruchla! Zmarznie w bramie, jak kość, a nikogo nie złapie! Przecież to wigilia Bożego Narodzenia…
Zdjęła ze ściany dziecinną sukienkę i poczęła ją na wszystkie strony obracać i oglądać. Bardzo ładna! Zrobiła takich trzy, dla trojga małego rodzeństwa, i dziś ją odniesie, tylko tę jedną wykończyć jeszcze trzeba. Odwróciła się ku stołowi, i nagle aż zatrzęsła się cała z gniewu. Jedna szyba nisko nad ziemią umieszczonego okna zajętą została w zupełności przez twarz kobiety dużą, czerwoną, garnirowaniem wielkiego kaptura otoczoną, a małemi, świecącemi, ciekawemi oczkami chciwie w głąb pokoju spoglądającą.