Jędza. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
siedzą! Przecież pięć lat ani dudu o nich nie słychać! Niech matka myśli, że zmarnowali się oni, rozłajdaczyli się, przepadli. Ja za to przy niej jestem, ja, córka, poczciwa, dobra, perła, brylant, złoto najczystsze…
– Cierpliwości, cierpliwości, Boże mój, cierpliwości! – załamując ręce, syknęła Jadwiga.
Ale stara syknięcia tego nie słyszała, czy niezwróciła na nie uwagi. Drepcąc dokoła stołu i podnosząc z ziemi skrawki materyi, mówiła i wykrzykiwała dalej:
– Czy ty taka siostra, żebyś do braci zatęskniła? Czy ty taka, żebyś matkę w smutku i niespokojności pocieszyła, utuliła? Jezus, Marya! Ty i kontenta, że pochlubić się możesz przed światem: „Ot, jacy moi bracia, a jaka ja! patrzajcie!…”
Z głośnym brzękiem łyżeczka z palców Jadwigi na ziemię upadła: jednocześnie, ona sama, jak struna, porwała się z krzesła.
– O, Boże mój! – zawołała – za co ja te wszystkie męczarnie znoszę? Co ja mamie złego zrobiłam? Czy to moja wina, że Władek i Józio tak o nas zapomnieli, jakby nas wcale na świecie nie było?…
– Zapomnieli! – krzyknęła stara, – męka! zgryzota! niedola! A zkądże ty wiesz, że zapomnieli? Jezus, Marya! A nuż przypomną sobie jeszcze, napiszą, przyjadą, a?… Co wtedy będzie?… Wstyd będzie siostrzyczce, która tak już napewno tryumfuje i języczkiem miele: „Zapomnieli! zapomnieli! ”
– Ja ani tryumfuję, ani językiem o nich mielę! Ja sama niemało nagryzłam się i napłakałam przez to, że oni tacy…
– Jacy? jacy? Jezus, Marya! jacyż oni? jacy?
– Ale przez to, że oni tacy, mama mnie zniecierpiała i na mnie gniew swój spędza! Nigdy ja od mamy dobrego słowa nie słyszę! nigdy z sobą jak matka z córką, jak przyjaciółki, nie porozmawiamy. Co tylko zrobię, źle; co powiem, źle, – i wszystkiemu ja winna…
– Jezus, Marya! Skaranie boskie! Ot rozgadała się! Ot rozpuściła języczek! ot jędza!
– Znoszę i znoszę! milczę i milczę! ale czasem już wytrzymać nie mogę! Dziś naprzykład, od samiuteńkiego obudzenia się mama dokuczać mi zaczęła, a ja bardzo dobrze wiem dlaczego? Dlatego, że Święta nadchodzą, a jak tylko jakie święta, czy imieniny, czy tam coś takiego nadchodzi, mama zawsze spodziewa się, że Władek i Józio napiszą, odezwą się, powinszują, i kiedy się to nie stanie, na mnie swój gniew i cały żal wylewa…
– Nie stanie się! nie stanie się! Jezus, Marya! A zkądże ty wiesz, że już tak napewno nie stanie się? A jeżeli stanie się, jeżeli napiszą, to co? Wstyd będzie miłej siostrzyczce, a?…
– Nie napiszą…
– Otóż napiszą, napiszą, napiszą! Dziś listy od nich będą… Jak wrócisz z miasta, zaraz ci pokażę.. Zyg, zyg, marchewka, zyg, zyg, marchewka! Jezus, Marya!
– Pięć lat już nie pisali i teraz nie napiszą…
– Stul buzię i złego nie przepowiadaj, a kiedy pocieszyć mię nie możesz, to przynajmniej nie gryź! Plaga egipska! śmierć! nieszczęście! zginienie zdrowia i życia!
Chodziły, a raczej krążyły obie po pokoju, same nie wiedząc po co. Z rozbłysłemi oczyma i rozmiotanemi ramionami stawały czasem przed sobą, albo pochylały się i podnosiły z ziemi szmatki materyi. Głosy ich, z których jeden stary był, gruby, ochrypły, a drugi, dość przyjemnie zrazu brzmiący, lecz coraz więcej nadbierający tonów cienkich i piskliwych, przepełniały pokój i przez okno wydostawały się na zewnątrz, ku wielkiemu ukontentowaniu trzeciej siostry nabożnisi, która w wysoko garnirowanym kapturze i z książką do nabożeństwa w ręku, z kolei przez dziedziniec przechodząc, kłótnię w mieszkaniu sąsiadek usłyszała i od cichego chichotu dużą, czerwoną twarz do połowy prawie w wielki futrzany kołnierz wtuliła.
Wtem, tuż prawie nad ich głowami, za ścianą ich mieszkania, rozległy się jakieś głośne łoskoty i wybuchnął ogłuszający wrzask kilku, a może i kilkunastu dojrzałych i dziecinnych głosów.
– Święci pańscy ratujcie! pożar, czy rozbójniki? – krzyknęła stara, i przez małą sionkę na dziedziniec wyskoczyła. Ale Jadwiga ani drgnęła, mogło się zdawać, że rozlegających się za ścianą przeraźliwych łoskotów, wrzasków, pisków nie słyszała wcale. W gruncie rzeczy, czuła się w tej chwili tak nieszczęśliwą, że ani pożar, ani rozbójnicy, ani żadne klęski tego świata przestraszyćby jej nie mogły. W tej chwili, gdyby ogromny jaki kamień spadał na nią, nie umknęłaby głowy, przynajmniej świadomie nie uczyniłaby tego. Owszem, niech spada, niech ją zdruzgocze! niech już wszystkiemu koniec będzie!
– Piekło, nie życie! – stając znowu u okna, syknęła, i zrazu nic nie widzącemi oczyma, lecz potem z budzącą się uwagą patrzeć zaczęła na dwie przez dziedziniec idące, a teraz właśnie ku jej oknu zbliżające się osoby.
Były to dwie kobiety: jedna staruszka niskiego wzrostu, dość otyła, z laską, którą widocznie drogi przed sobą szukała, w ręku; z rumianą twarzą, przy której uderzająco odbijały ciemne, wielkie okulary i wydobywające się z pod czarnego kapelusza srebrzyście siwe włosy; druga wysoka, niemłoda, ale jeszcze bardzo piękna, bardzo zgrabna, coś wyniosłego i surowego w całej postaci mająca. Dość było jednego rzutu oka, aby odgadnąć, że pierwsza z tych kobiet była zupełnie ślepą, a druga prowadziła ją z uwagą i pieczołowitością, które pięknym i dumą napiętnowanym jej rysom nadawały wyraz nabożnego prawie skupienia.
Jadwiga wiedziała, kim były te dwie jej sąsiadki. Starsza, to wdowa po obywatelu wiejskim, która przez nieszczęśliwe wypadki jednocześnie prawie straciła męża, wzrok i majątek; druga, jedyna jej córka od lat już kilkunastu lekcjami muzyki i języków ciężko na życie zarabiająca. Miały niegdyś duży majątek i nosiły piękne szlacheckie nazwisko; teraz, ubogie i osamotnione, nie zapomniały jednak kim były i prowadziły życie ściśle od otaczającej je ludności wyosobnione. W zamian dość było trochę tylko na nie popatrzeć, aby poznać, że same dla siebie stanowiły nawzajem świat i szczęście. Rumiana twarz staruszki, pomimo ocieniających ją okularów, bardzo była łagodną i wypogodzoną; w twarzy jej córki ślady cierpień przebytych lub jeszcze przebywanych, zmniejszał wyraz rozrzewnionego skupienia, z jakiem strzegła każdego poruszenia istoty, którą ramieniem swem obejmowała i słuchała każdego wychodzącego z ust jej słowa. Tak ścieżką wśród śniegu wydeptaną szły zwolna, ściśle do siebie przytulone, i zcicha nieustannie z sobą rozmawiające. Tak od lat już wielu, dwa razy dziennie przechadzały się po tym dziedzińcu po półgodziny lub dłużej.
Jadwiga często patrzała na nie przez okno, i zdawało się, że nigdy dosyć napatrzeć się nie może. Było w nich coś, co ją pocieszało, i rzecz dziwna, zarazem martwiło, czy też własne zmartwienie jej przypominało. Zawsze pragnęła zapoznać się bliżej z panną Karoliną, i choć niekiedy spędzić trochę czasu w towarzystwie jej i jej matki. Starała się też o to; pannę Karolinę kilka razy, najuprzejmiej jak tylko umiała, na dziedzińcu rozmową zaczepiła; pewnego dnia nawet pośpiesznie podbiegła, aby podnieść z ziemi chustkę, upuszczoną przez jej matkę. Ale ona, bardzo grzecznem, lecz i bardzo chłodnem obejściem się okazała, że bliższej znajomości zabierać z nią nie chce, zarówno zresztą jak z nikim z pomiędzy licznych mieszkańców tego dziedzińca. Nie obraziła się za to, nie przezywała jej, jak to czyniły trzy dewotki, arystokratką i nadętą indyczką, ale nigdy już więcej nie zaczepiała Karoliny i gorącą urazę czuła do Pauliny, tej szwaczki, która z kawalerami włóczyła się po ulicach, a którą podejrzewała że ją przed temi paniami obgadała.
Paulina jedna z całego dziedzińca miała do nich wstęp i łaski. Nastręczyła im się sama do szycia sukien, a była taka wesoła, gadatliwa, śmiechulska, umizgalska, że podobać się im musiała. Jadwiga za nic w świecie nie potrafiłaby mizdrzyć się do nikogo, ani też