Strzemieńczyk. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
na wozie nie tak jednak była pospieszną, jak się Grześ spodziewał. Kupiecki woźnica żadnego szynku nie pomijał, stawał przed każdą gospodą, zasiadał się w niej i pił, gdy konie głodne, z głowami spuszczonemi razem z chłopcem godzinami czekać musiały. Prawda, że napiły potem smagał je i ruszał z kopyta, ale byle wiecha się pokazała nad drogą i konie znarowione i on się zatrzymywał.
Grześ w końcu postrzegł się, że jużby rychlej pieszo podążył, a miarkował, że do stolicy nie musiało być daleko. Gdy więc woźnica w lasku raz jeszcze stanąwszy na piwo szedł, skarżąc się, iż upał był nieznośny, chłopak pożegnał go i na piechotę ruszył, bo dłużej wytrwać nie mógł.
Dzień był piękny i pogodny, a słońce już się miało ku zachodowi, gdy Grześ z wozu zlazłszy, wielkim gościńcem puścił się ku miastu, którego blizkość czuć było…
Coraz gęstsi przechodnie, jezdni, wozy, żebractwo, wojskowi ludzie, pachołkowie, coraz też więcej budowli i szałasów nad drogą, sam gościniec kołami porznięty, rozjeżdżony szeroko, oznajmywały gród ludny…
Było na co patrzeć, czego słuchać, ale i strzedz się też czego, bo napiłych a zuchwałych wałęsało się mnóstwo i bójki też wśród drogi pomijać musiał.
Brzegiem więc, ścieżyną, powoli szedł Grześ dumając, gdzie dziś noc przepędzi… Okolica przedmiejska źle rokowała, kiedy w niej tak było gęsto i ludno, cóż dopiero w mieście samem?
Myśląc tak i niebardzo pospieszając, krok za krokiem szedł chłopak oglądając się czy do kogo nie będzie mógł przypytać, gdy naprzeciw niego ukazało się dwóch wyrostków, prawie tegoż co on wieku. Jeden z nich na plecach niósł wielki pęk różnego zielska, którego użytku nie umiał sobie Grześ wytłumaczyć. Nie było to ani siano jakim bydło i konie karmią, ani też ziele jakie gospodynie dla chlewni pod płotami wyrzynają. Więcej kwiatów widać było niż liści.
Drugi przy nim idący, starszy trochę, także pęk ziela miał w ręku i nakopanych korzeni…
Strój obu tak był niemal ubogi jak Grzesia, kubraki wyszarzane, czapki wypłowiałe, tylko że oba na nogach mieli chodaki, a nie obcy tu musieli się czuć, bo wesoło i śmiejąc się gwarzyli, z przejeżdżających i przechodzących żarty sobie strojąc.
Byłby ich może Grześ pominął, gdyby w tej chwili nie zaciążyło im owe zielsko, i rzuciwszy je na ziemię, oba około niego pod krzakiem przypadli odpoczywać.
Chłopak zbliżający się powoli wpadł im w oko. Swój swego najłatwiej wszędzie dopatrzy… Drewniana miseczka bakałarza wisząca u pasa Grzesiowi, była jakby znakiem jego powołania.
Mając siedzących minąć, Grześ ich pozdrowił.
Starszy, któremu z oczów patrzała swawola, wesołość i śmiałość, podniósł rękę i powołał go do siebie.
– Ani chybi – odezwał się – idziesz pewnie do szkoły.
– A dokądżeby jeśli nie do niej – odparł Grześ. – A juściż?
– Zkąd?
– E! zdaleka bardzo!
– A no, nie z Tatarszczyzny pewnie? – zaśmiał się starszy.
– Z Sanoka!
Chłopcy popatrzyli na się… Niewiele myśląc Grześ, pot z czoła otarłszy, przysiadł się do nich. Oba studenci oglądali go od stóp do głów, aż młodszy bąknął.
– Bosy!
– A tyś to w żółtych butach tu przyszedł? – przerwał starszy i zwrócił się do Grzesia.
– Umiesz-że choć obiecadło? – zapytał.
– Nie bójcie się, jużem i Donata kosztował i z partesów śpiewam i z piórem się obchodzę jak należy – rzekł Grześ z pewną dumą.
– Daj go katu! – rozśmiał się starszy – a czegóż się tu myślisz uczyć?
– Juści znajdzie się jeszcze wiele, nim bakałarzem albo i mistrzem zostanę – śmiało odparł Grześ.
– Ho! ho! wysoko patrzy bosonogi! – rzekł drugi.
Śmieli się wszyscy a Grześ z nimi…
– To mi sam Pan Bóg was w dobrą zesłał godzinę – odezwał się po małej chwili. – Nie odmówicie mi głuptaszkowi, co ani miasta, ani ludzi nie znam, pomocy i rady…
Starszy w oczy mu zaczął patrzeć.
– Pójdziesz z nami – rzekł – nie na wiele my ci się zdamy, ale dobra psu mucha.
– Przydacie mi się, byleście chcieli, na bardzo wiele – odparł Grześ – a Bóg wam zapłaci.
Wtem starszy z podełba zerknął.
– Nim Pan Bóg się rozrachuje z nami, gdybyś tak piwa albo podpiwku kazał dać, nie byłoby od rzeczy… Masz za co?
Zarumienił się Grześ mocno, bo kłamać nie chciał, a groszy jedynych jakie miał od Żywczaka, bardzo mu żal było.
– Całe moje mienie dwa grosze w kalecie – rzekł wzdychając – dla siebiebym ich nie ruszył pewnie, ale dla was…
Starszy się namarszczył.
– Za podpiwek, cienkusz nie zapłacisz wiele, a znajomość oblać potrzeba… Przyszedłszy do szkoły będziesz i tak musiał zmienić swój skarb i wkupić się do trzody… Zrobim tutaj początek…
Rad nie rad Grześ z węzełka u koszuli jednego groszaka dobył, a starszy z nim poszedł do blizkiego szynku po piwo, obiecując odnieść resztę pieniędzy.
Pozostawszy sam na sam z młodszym, zapytał Strzemieńczyk na co ziele to zbierali i dokąd je nieśli.
– Nie taki to łopuch i zielsko paskudne jak się tobie zdaje – odpowiedział chłopak śmiejąc się. – Masz wiedzieć, że to wszystko do leków i dla zdrowia ludzkiego przydatne będzie, gdy ks. kanonik Wacław, dla którego my zbieramy kwiaty i korzonki, przyprawi je jak należy.
Pokazał nam on, jakie rośliny mu są potrzebne i dla niegośmy je wykopywali i zbierali. Są takie, których sam kwiat obrywać każe, innych korzonki kopać, innych samo liście osmykać.
Tu chłopak począł z kupy wyciągać co niósł i zdumionemu Grzesiowi ukazywać.
Tymczasem starszy, któremu imię było Dryszek, powrócił z piwem i pieniędzmi, wiernie denarów resztę Grzesiowi oddając… Zasiedli do podpiwka i rozmowa się dalej toczyła. Z początku niewiele sobie przybysza tego ważyli, już poduczeni studenci, zwłaszcza, że z takiego zapadłego kąta jak Sanok przybywał, ale gdy bliżej go poznali, starszy go oszacować potrafił. Zgadało się o pisaniu, więc Grześ, nie mając się z czem chwalić, przyznał się, że na niem wielką pokładał nadzieję.
Obaj studenci, którym pismo nie smakowało, bo nad niem dobrze przysiadywać było potrzeba, mówili, że mu nie zazdrościli tej umiejętności.
– Z tem się nie wydawaj, że piszesz dobrze, jeżeli to prawda, że sanockie dobre pisanie, w Krakowie też niegorszem będzie – rzekł starszy. – Mistrze i bakałarze, gdy się tylko dowiedzą, że ci pióro raźno w ręku chodzi, pokoju nie dadzą, żebyś im Donatów i Aleksandrów, albo i Prisciana przepisywał… Zamęczą cię u pulpitu i uczyć się nie dadzą…
Grześ na to nie odpowiedział, nie siedzieli już długo, bo wieczór nadchodził, więc cienkuszu dopiwszy, który ich pokrzepił, ziele zabrawszy, dalej do miasta ciągnęli. Nie sam więc i pod opieką