Strzemieńczyk. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
do tego, co w życiu swem widział, do ubogiego Sanoka, większej już Dukli i Wieliczki, malejących wobec tego olbrzyma w zbroi kamiennej, wieżycami nasrożonej.
Zdala już dychało to miasto głośno i jakby zmordowane wyziewało dymy i opary… Dzwony wieczorne odzywały się nad niem jęcząco i wesoło… Wybiegające w niebo dzwonnice i wieże, zdawały się stać na straży i w dal patrzeć… Gościniec pod wieczór, im bliżej ku wrotom, tem był pełniejszy…
– Cóż wy ze mną zrobicie? – zapytał ich Grześ. – Jak myślicie? gdzieby mi o nocleg prosić i gospody szukać?
– Na tę noc – rzekł Dryszek – chyba gdzie zakonnicy przyjmą, ale i u nich zawsze pełno. Ja mam u mieszczanina kąt, ale tam na drugiego miejsca niema, a gdyby było, mój stary niełatwoby nieznajomego wpuścił.
– Ja – dodał Samek – w kómórce u księdza Wacława nocuję, za co mu służyć muszę. Ten także ladakogo nie przyjmie, a pod noc rozmówić się z nim niełatwo… Ze studentów wielu nie ma gdzie głowy położyć i sypia pod murami i po pustych szopkach… Noc wiosenna niedługa, choćbyście też ją na ziemi gdzie przebyli!!
– A gdzież was jutro napytam? ja, co miasta nie znam? – odezwał się Grześ.
Samek podumał.
– Idź ze mną – rzekł – przy ulicy św. Anny wiem plac, kędy dom murują. Stoją tam tarcice o parkan oparte, pod któremi na trawie jak w pałacu spać będziesz, a jutro ja was tam znajdę, albo wy mnie koło szkoły św. Anny.
Gwarząc tak pominęli bramę i Grześ znalazł się w ulicach, wśród których i znającemu lepiej miasto, o mroku niełatwo było się pokierować. Byłby się obłąkał, gdyby Samek nie wziął go z sobą, ale musiał za to od Dryszka ziele przejąć i korzenie i nieść je za nim, bo starszy około Panny Maryi u mieszczanina miał przytułek…
Gdy tak szli ulicami coraz dalej w głąb miasta, Grześ nie mógł się napatrzeć tego, co mu się nastręczało i nieustannie Samka pytał, który śmiejąc się tłumaczył mu każdą rzecz, na pół po prawdzie, pół drwiąco… Bacznemu chłopcu nic nie uszło i straconem nie zostało.
Odgadywał też wiele i był pewien, że kilka dni starczy dlań, aby się tu nie czuł obcym…
Po drodze do mieszkania ks. Wacława kanonika krakowskiego, Samek pokazał towarzyszowi ów parkan i tarcice, pod które się miał na noc schronić… Ale, stało się inaczej…
Ziela i korzonków nakopanych nie mógł wszystkich do komory kanonika zanieść Samek, Grześ je dźwigał za nim. Mieszkanie ks. Wacława na piąterku było. Weszli już na ciemne wschody niewygodne, których nieznając Grześ, macać musiał ostrożnie i dobrze się trzymać poręczy, gdy szelest usłyszawszy niespokojny księżyna, wyszedł z kagankiem.
Miał już zapewne połajać spóźnionego posłańca, gdy razem w oko mu wpadły i zioła, których zapach aromatyczny do niego dochodził i twarz piękna, z ciekawemi czarnemi oczyma nieznajomego chłopaka.
Podstąpił naprzód niecierpliwie ku kwiatom, które z widoczną radością chwycił w palce, zaczął rozpowiadać gdzie i jak złożone być miały, potem zwrócił się do Grzesia.
– A tyś zkąd?
Nim chłopiec zebrał się na odpowiedź, Samek już z gadatliwością dziecinną, paplał o spotkaniu na gościńcu, a ksiądz, kaganek zbliżywszy ku twarzy Grzesia, przyglądał mu się ciekawie.
– No, i cóż ty myślisz! gdzie będziesz nocował? – odezwał się kanonik.
– Pod tarcicami – odparł śmiało przybyły…
Kanonik ramionami ruszył i zwrócił się do Samka.
– Weź go na ten raz do siebie – rzekł – miejsca nie ma, ciasno, ale go tak precz wyrzucić się nie godzi, tylko żeby mi żadnej swawoli nie było.
Pogroził palcem. Grześ, nie rzucając swego ciężaru, zbliżył się, aby go w rękę pocałować. Otwarto drzwi komórki, w której rośliny schnąć miały. Kanonik wszedł do niej także, aby dopilnować rozłożenia ich, i rad był, że Grześ roztropnie dopomógł do tego. Uderzyła go widać fiziognomia przybłędy, bo nie dosyć, że mu nocować pozwolił u siebie, ale go do izby swej powołał dla indagacyi. Poznać było można po niej uczonego owych czasów, w których chciwi umiejętności ludzie, chwytali wszystko co ich na drogę nowych odkryć lub dla przeświadczenia się o podaniach zawartych w pisarzach starożytnych, mogło prowadzić. Komora zarzuconą była księgami, naczyniem różnem, kośćmi, szczątkami zwierząt i nieznanemi narzędźmi, które w Grzesiu ciekawość i poszanowanie wzbudzały. Stanął zdala, pokornie u progu, wielkie wytrzeszczając oczy.
Kanonik z zajęciem słuchał jego opowiadania, chociaż pochwalić nie mógł oporu rodzicielskiej władzy. Naganił to chłopcu więcej z obowiązku, niż z przekonania.
– Nauka, moje dziecko – rzekł w końcu – piękna rzecz, ale ars longa, vita breris, to znaczy, że więcej jest do uczenia się niż życia starczy i nie każdemu dano dobić się do świątyni mądrości, a każdy może i powinien być poczciwym człowiekiem… Tak, nauka dobrą jest rzeczą, ale i złą być może, gdy upaja i w dumą wbija.
Idź spać i spocznij, a jutro pomyślimy o tobie…
Samek niemal zazdrośnym był, że się tak Grzesiowi powiodło… Położyli się więc spać milczący, a choć biedny wędrowiec miał o czem myśleć, młodość zwyciężyła i ledwie legli, zasnął mocno…
Rano obudził go Samek. Kanonik bowiem wstawał do dnia… Grześ razem z towarzyszem poszedł na mszę do świętej Anny.
Tu wpadł niespodzianie między całą gromadę przyszłych współuczniów, którzy także na ranne nabożeństwo się stawili. Stanął z boku nie śmiejąc się do nich przyłączyć, a wszystkich oczy skierowały się na niego. Wytrzymał te szyderskie i nie zbyt przyjacielskie wejrzenia…
Wyglądał biednie i oszarpano, ale tego nie miał się co wstydzić. Inni też nielepiej byli odziani. Wielu miało podarte chodaki, kurtki i kubraki łatane, koszule niebielone i twarze wynędzniałe. Niemal wszystkim jednak z oczów patrzała odwaga, oswojenie się ze swym losem, pewność jakaś, której Grześ nie miał jeszcze.
Studenci zaczęli śpiewać pieśni pobożne w czasie mszy, znane dobrze Grzesiowi, nie miał za grzech i on głos podnieść. Być może, iż i tu rachował na ten swój śpiew w Sanoku sławiony. Jakoż oglądano się na niego, ale i drudzy zawodzili niegorzej a wprawniej i piękny głos jego zagłuszono.
Ubogich tych chłopców spora była gromadka, tak różnego wieku, że niektórzy pod wąsem już, dorośli stali obok berbeciów, którzy im i do pasa nie dochodzili.
Zuchwałe miny starszyzny tej dowodziły, że ona tu przewodzić musiała. Wiedział z doświadczenia Grześ, iż wszędzie przybywający obcy i guzami i pokorą opłacić się musiał, był do tego przygotowany. Reszta groszy od Żywczaka otrzymanych była już na to przeznaczoną, aby pierwszą burzę odwrócić.
Przy wyjściu z kościoła otoczyli go zaraz studenci, ale Samek im coś szepnął i dali powrócić do kanonika, który zapowiedział, że się z Grzesiem rozmówi, a poniekąd opiekę mu swą przyobiecał. Ciążka więc ta pierwsza godzina do przebycia, odroczoną została.
Ks. Wacław powracał do mieszkania, a Grześ w ślad za nim dążył…
III
Dobrą godzinę stał ciekawy Samek podedrzwiami kanonika, ucha nastawiając, aby rozmowę jego z Grzesiem usłyszeć, ale, czy drzwi były grube, czy głosy za ciche, nie pochwycił