Waligóra. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
swobodnie się rozglądających po okolicy, którzy ani płaszczów, ani żadnej oznaki zakonnej na sobie nie mieli.
Oba oni znać zamożnych rodzin dzieci, strojni byli wykwintnie, a twarze wesołe, uśmiechnięte, kipiące życiem, powiadały że się na tę wyprawę więcej dla zabawy niż z obowiązku wybrać musieli.
Tak było w istocie, bo gdy Biskup bliżej podjechał, dał znak brat Konrad aby przystąpili nieco, i rzekł wskazując na nich.
– A to są nowicjusze, którym się po dobrej woli zachciało nam towarzyszyć w tej wycieczce na północ, choć wątpię by z nich który myślał o ślubach zakonnych: mój synowiec Geron i Hans von Lambach…
Chłopcy którzy oczyma mierzyli przybywającego skłonili głowy i wnet poprawili trochę długich włosów które im na czoła i twarze opadły…
Pacholę wzięło konia z którego Biskup zsiadł powoli. Podniesiono wnijście do namiotu i wprowadzono go by spoczął.
Na obozowisku w lesie, rycerskiem i zakonnem nie wiele się spodziewać było można, namiot zdumionemu nieco Biskupowi, nawykłemu do bardzo skromnego żywota wydał się do zbytku zaopatrzony we wszystko czego i po pałacach naówczas nie było znaleźć łatwo. Skóry i kobierce pokrywały naprędce urządzone siedzenia, stały przy nich dzbany i kubki srebrne, zbroi wykwintnej było do zbytku, i na lutni nawet nie zbywało. Wszakże sam Mistrz zakonu Herman von Salza słynął niegdy jako śpiewak i poeta, w pieśniach się kochano, więc i błędni rycerze lutnię z sobą wozili, aby po drodze nuceniem się rozrywać.
Za to księgi do modlitwy, ani żadnego znaku pobożności pod namiotem Biskup nie dostrzegł. Trochę smutku powiało po jego czole, lecz myśl je jakaś prędko wypogodziła.
Starszy z braci Konrad gospodarzyć począł pod namiotem i krzątać się aby przyjąć gościa. Lecz byłto dzień piątkowy, a Biskup Iwo surowym postem nawet w podróży go obchodził, podziękował więc za ofiarowany posiłek, prosząc o kubek wody i kawałek suchego chleba.
– Zgorszysz się z nas, miłość wasza, – rzekł słysząc to Konrad i uśmiechając się lekkomyślnie – my potrzebując sił do boju, a w drodze będąc dyspensujemy się od postów.
– Rzecz to waszego sumienia i reguły której ja tak dalece nie znam, – odparł Biskup – jak skoro nie grzeszna pożądliwość a potrzeba powołania zmusza do tego…
Uczynił znak ręką i nie mówił więcéj. – Nieco opodal przysiadł na pieńku Konrad i ocierając czoło – ciągnął dalej:
– Ogromneż to pustynie! Wszakby one dziesięć kroć by więcej ludu wykarmić mogły niż go mają! Lasy i lasy którym nie ma końca. Ledwie jedne się skończyły, juści drugie poczynają. Dla wojujących to niedogodna rzecz te puszcze i bagna. – Nieprzyjaciel w nich jak w twierdzy się kryje… a rycerstwo łatwo przepada…
Lada zasiek w lesie… Wojna ta ciężką być może, choćby i z dziczą, a pierwszą pono rzeczą by się tu utrzymać – trzebić i ciąć.
– Tak – rzekł powoli Biskup Iwo – trzebiemy my też i wycinamy powoli, aliści las ten nie darmo nam dała Opatrzność, to nasza śpiżarnia i skarbiec. Tu niehodowanego mamy zwierza podostatkiem, tu nam niezliczone pszczoły miód na pokarm a wosk dla kościoła zbierają… z tego lasu chata i wóz i socha i wszystko…
– Dla dzikiego jak ten ludu pewnie – odezwał się Konrad, – las jest skarbnicą, ale nie wyjdzie ze swej dzikości dopóki te lasy nie padną…
Biskup westchnął i wskazując ręką w dal, dodał.
– Wieki temu nie podołają… Tymczasem na te ręce co mamy, pola dosyć!
I pobłogosławił jakby cały ten kraj pustynny przed sobą.
Wszyscy z natężoną uwagą słuchali mówiącego Biskupa, – towarzysz Konrada i dwaj młodzieńcy stojąc we drzwiach namiotu, kilku knechtów zbliżających się do nich ukradkiem. – Iwo mówił powoli z tym spokojem jaki daje wiek, doświadczenie i wielka wiara w Bożą Opatrzność.
– Jeżeli się wam te kraje któreście jadąc tu przebywali, pustynnemi wydały, nad któremi już od dwóch wieków krzyż Chrystusowy świeci, coż dopiero te które zająć macie?? Tamci jeszcze pogaństwo trwa, którego i pobożny Biskup Chrystjan wykorzenić nie mógł, ani mnodzy apostołowie przez niewiernych pomęczeni.
– Boć ich nie krzyżem ale mieczem chrzcić potrzeba i nawracać! – zawołał Konrad dumnie. – Ego te baptiso in gladio! powinno być hasłem naszem.
Iwo głową potrząsł.
– Nie kościelny to oręż ten wasz, – rzekł – lecz gdy inne się wyczerpały, a dzicz kościołom i naszym owieczkom zagraża…
– Owieczki te wasze, – rozśmiał się Konrad – któreśmy po drodze spotkali, do kozłów podobniejsze niż do trzodki spokojnej…
Towarzysze rycerza, żarcik ten jego powitali nietłumionym śmiechu wybuchem, a Biskup głową tylko potrząsł…
– Bez niemieckiego żelaza – mówił zachęcony powodzeniem Konrad, – bez niemieckich rąk, niemieckiego rozumu i zabiegliwości z tego kraju nic nigdy nie będzie. Dlatego wielce się pochwala książętom tutejszym iż niemieckich ludzi i obyczaj tu wprowadzają.
Biskup Iwo nie przeczył, lecz na twarzy jego znowu się obłoczek smutny pokazał i zniknął, a rycerz ośmielając się coraz bardziej, ciągnął dalej.
– Cesarze niemieccy nasi wiele kroć te kraje zająć chcieli orężem, bo się one im należą, tak jak i cała ziemia…
– Nad pogany zawojowanemi więcej prawa ma nasz Ojciec św. Papież rzymski i ten rozporządza koronami a rozdaje one… – rzekł Biskup.
– Ale co Rzymowi podlega, to i Cesarzowi przez to poddanem być musi – dodał Konrad, – dwie to władze nierozdzielne… – odparł rycerz… i dodał prędko.
– Niepotrzebnie w te dzikie kraje iść było z wojskami aby je tu jak Cesarz Henryk potracić od głodu i zdrady; niepotrzebnie wojować było, kiedy my je kropli krwi nie dając zagarniemy… Nie obejdą się one bez naszych rzemieślników, osadników, duchowieństwa i pomocy żołnierskiej… Niechaj tylko ciągną chłopi nasi, niech miasta budują – a ziemie te zajmiemy i niemieckiemi uczynimy…
Biskup milczał jeszcze, spuścił głowę na piersi.
– Com rzekł o kraju iż dziki jest i na pół pogański, – kończył Konrad, – prawdę mniemam, lecz jakom w Magdeburgu słyszał i na dworze Cesarskim, z książęcemi dwory lepiej pono, bo tam nasze księżniczki zaprowadziły wszędzie obyczaj i język niemiecki… Ślązcy panowie nasi są, naszym się stanie i książę Konrad, a dalej i drudzy…
Po drodze mnogośmy spotykali Sasów, ba i dalszych z Frankonii i Turyngii ludzi, którzy tu gromadami ciągną, wiedząc że ziemię darmo dostaną…
– Nic w tem złego – odezwał się Biskup, – że ci do nas idą a przynoszą nam z sobą naukę rzemiosł, i czegobyśmy nauczyć się radzi – z pomocą Bożą, na tej ziemi i otoczeni ludem naszym, staną się później naszemi. Wszyscy też ludzie braćmi są, wedle prawa pana naszego Chrystusa…
Krzyżak głową potrząsnął.
– Mnie się widzi, – rzekł, – iż jako inne kraje barbarzyńskie któreśmy pozajmowali – tak i te niemieckiemi stać się muszą… Samo imię tych ludów stare na niewolników ich piętnuje…
Wśród tej rozmowy, do której Biskup pijąc z kubka wodę i chleb jedząc, który na drobne kruszył kawałki, – mięszał się mało,