Cień na piasku. Krzysztof BeśkaЧитать онлайн книгу.
światła ulicznych latarni. Jechali tym samym gruchotem, który przywiózł ich w okolice zrujnowanej willi. Kierowca nie pędził już jednak na złamanie karku. Był po robocie. Musiał jeszcze tylko odwieźć tych oberwańców tam, skąd ich zabrał. Siedzącymi w środku już nie rzucało tak jak wcześniej, choć wciąż trzeba było trzymać się ławki, jeśli lubiło się swoje zęby.
Nowy zaciskał ze wszystkich sił palce obu rąk na zimnej, twardej krawędzi, ale nie po to, by znów nie spaść, a ze złości. Miał potrzeć siarkę o draskę. To potrafią już dzieci w przedszkolu. Ale tego nie zrobił. Trzymał pudełko w rękach, jakby pierwszy raz widział je na oczy. Spoglądał to na nie, to na stojących obok Baltazara i Kacpra. Coś mówili do niego, ale on ich nie słyszał. Widział tylko, jak poruszają wargami jak na zwolnionych obrotach filmowej taśmy.
Potem ujrzał płonące krokwie. Widok ten sprawił, że otworzył usta ze zdumienia. I może by i stał dalej na strychu willi i patrzył, co skończyłoby się uwędzeniem, gdyby nie kamraci, którzy siłą ściągnęli Nowego na dół. Uciekając przez ogród, co chwila odwracał się i patrzył na płomienie, które poczynały sobie coraz śmielej.
– Pewnie lubiłeś w dzieciństwie patrzeć na ognisko, co? – diagnozował Kacper.
– Nie pamiętam – odpowiedział Nowy. – Być może.
– A rozpalałeś je sam czy brat ci pomagał?
– Nie męcz go już, kurwa! – fuknął Melchior. – Następnym razem nie skrewi.
Samochód nagle zahamował.
– Jesteśmy na miejscu? – zdziwił się siedzący najbliżej wyjścia Kacper, podnosząc się do okienka. – Tak szybko?
Wtedy błysnęło niebieskie światło. Wszystko było jasne: zostali zatrzymani przez policję.
– Oby tylko papiery miał w porządku – mruknął Baltazar. – Nie chce mi się popierdalać z buta do domu.
Nasłuchiwali w napiętym oczekiwaniu, ciekawi, co się wydarzy. Konieczność pokonania powrotnej drogi na piechotę była przecież tak naprawdę najmniej dokuczliwą represją, która mogła ich spotkać. Wiedzieli o tym doskonale.
– Prawo jazdy, dowód rejestracyjny, polisę obowiązkowego ubezpieczenia OC poproszę – wyliczył jednym tchem niewidoczny funkcjonariusz drogówki, sądząc z głosu, młokos.
Nie usłyszeli, co mówi szofer. Być może tylko wykonywał polecenia. Sekundy dłużyły się w nieskończoność. Kacprowi chyba zachciało się kichnąć (jego kichnięcia powodowały zawsze drżenie ścian, chyba dużo większe niż przejeżdżające pociągi!), bo zakrył oburącz usta, schylił się, schował głowę niemal między nogi. Po chwili pozostali poczuli coś w rodzaju tąpnięcia.
– Co pan przewozi? – Policjant przeszedł do kolejnego etapu kontroli, najwyraźniej był bardzo ambitny i, co najważniejsze, wyspany.
– A paru takich na łebka wziąłem pod miastem – tym razem usłyszeli głos kierowcy. – Nie znam ich. Na dworzec chcieli jechać, no to jedziemy…
– Proszę otworzyć drzwi.
Trzej Królowie i Nowy popatrzyli na siebie. Nie, to przecież niemożliwe, żeby… A może ktoś ich jednak zobaczył przy tej willi?
– W zaparte – zdążył mruknąć Kacper, zanim otworzyły się drzwi.
Policjantów było dwóch, w białych czapkach i żółtych kamizelkach. Jeden miał latarkę, którą po kolei oświetlał twarze pasażerów.
– No nie po oczach – jęknął któryś.
Drugi z policjantów, starszy sierżant, kilka razy znacząco pociągnął nosem.
– Ze święta pieczonego ziemniaka wracacie, co? – rzucił lekkim na szczęście tonem.
– Zgadza się, panie komisarzu – odpowiedział Melchior. – Piekliśmy ziemniaczki na łące za miastem. Wcześniej kupiliśmy je w Biedronce, bo to pewnie też pana komisarza interesuje.
Pozostali zaśmiali się wymuszenie. Wydawało się, że mundurowi zrozumieją i dadzą spokój i im, i kierowcy. Tak się jednak nie stało.
– Proszę opuścić pojazd – rzucił sierżant.
– Ale dlaczego? – próbował oponować Kacper.
– Ponieważ nie jest dostosowany do przewozu pasażerów.
– Proszę nie dyskutować – sierżantowi przyszedł w sukurs starszy posterunkowy.
Nie było o czym gadać. Baltazar wykrakał. Niechętnie, postękując jak zwykle, zaczynali się podnosić z ławek, które, okazało się, wcale nie są przeznaczone dla ludzi. Stawali kolejno na chodniku. Jako ostatni zrobił to Nowy.
– Dokumenty panów poproszę. – Starszy sierżant znów pociągnął znacząco nosem.
Wydobyć dowód osobisty z fałd ubrań, a o tej porze roku każdy z nich miał ich na sobie kilka warstw, nie było łatwe. Ale po chwili wszyscy trzymali w rękach kawałki kolorowego plastiku. Wszyscy prócz Melchiora, który zamierzał wylegitymować się złachmanioną książeczką wojskową. I Nowego, który w ręku nie trzymał niczego.
– A pana dowód? – Policjant spojrzał spod daszka czapki na najmłodszego i najwyższego z całej czwórki.
– Nie mam – odpowiedział Nowy.
– W takim razie pojedziemy na komendę.
– Ale po co?
– W celu weryfikacji danych.
– On nic nie pamięta… – bąknął Baltazar, ale stojący obok Kacper trącił go ramieniem, co oznaczało, żeby się zamknął i nie wtrącał.
Policjant pobieżnie i z obrzydzeniem przeglądał dokumenty. Nowy, który stał najbliżej jezdni, dostrzegł zbliżający się z przeciwnej strony autobus. Od furgonetki dzieliło go dwadzieścia, może piętnaście metrów, gdy mężczyzna gibnął nagle w bok. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, przeskakiwał przez przerywaną linię, dzielącą jezdnię na pasy.
– Stój! Co robisz?! – krzyknął za nim jeden z policjantów.
Rozległ się głośny nosowy klakson autobusu. Ludzki cień przemknął tuż przed maską. Sekundę później czerwone cielsko zakryło go zupełnie…
– Jak ma na imię twoja papuga? – Młody porucznik Żandarmerii Wojskowej zdjął z głowy beret i kucnął obok chłopczyka, który od kilku chwil nie odrywał wzroku od stojącej na niskiej szafce klatki z kolorowym ptakiem.
– Kasia – odpowiedział malec po chwili.
– Bardzo ładnie.
– Miała być Krystyna, tak jak papuga mojego kolegi z przedszkola, ale mama wytłumaczyła mi, że ptaki nie mogą się tak samo nazywać.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного