Życie za życie. Alex DahlЧитать онлайн книгу.
miał zabijać.
Ponownie podnosi broń, waży ją w dłoniach, odwraca i delikatnie się do niej uśmiecha. Przychodzi mi do głowy, że być może wkrótce jej użyje, że może szybko przyłożyć ją do skroni i wypalić. Nadal nie wchodzę do środka, stoję i patrzę. Po co mojemu mężowi pistolet? Rozumiem, że musi trzymać strzelby na polowania, nie wyobrażam sobie jednak, do czego byłaby mu potrzebna broń krótka. Może trzyma ją od zawsze, tylko mi o tym nie wspominał? Nie wiem o nim wielu rzeczy i ta aura tajemniczości, która zdaje się wrodzona, była jedną z cech, które przyciągały mnie do niego najbardziej.
Sindre odkłada broń z powrotem do pudełka, a pudełko wstawia na półkę. Przez chwilę stoi przy blacie nieruchomo i ze zwieszoną głową. Patrzę na jego dłonie – w słabym świetle wyglądają na miękkie i niewinne. Może on myśli to samo, bo podnosi je w stronę światła i obserwuje, kilka razy je odwraca. Potem składa je w takim samym geście, jak wtedy, gdy po raz pierwszy trzymał nasze dziecko, jeszcze śliskie, prosto z mojego łona – jedna dłoń pod pupą, druga pod główką. Odwracam się od niego, patrzę na liście wirujące obok moich stóp. Gdy ponownie podnoszę wzrok, Sindre przygląda się wnętrzu swoich dłoni, tak jakby zastanawiając się, do czego są zdolne. Wracam do domu.
***
Leżę w łóżku od niecałych pięciu minut, gdy drzwi cicho się otwierają. Jeśli mąż dotknie mojej twarzy lub dłoni, poczuje chłód skóry i zorientuje się, że byłam na zewnątrz. Ale mnie nie dotyka. Kładzie się na łóżku i oddycha głośno i miarowo, tak jakby już spał. Dziwnie pachnie, jak połączenie metalu i mokrej ziemi, i zakładam, że to zapach oleju do polerowania broni. Nagle pragnę, żeby mnie dotknął – chcę poczuć, jak jego cudownie miękkie dłonie powoli głaszczą mnie po włosach, zjeżdżają w dół do szyi, potem do piersi, znowu do szyi, potem są w dole kręgosłupa… Powoli odwracam się w jego stronę i kładę dłoń w miejscu między nami. Przestrzeń ta jest szeroka i zniechęcająca. Przykładam rękę do dolnej części jego pleców, pod wpływem mojego dotyku czuję delikatne drgnięcie. Wkładam rękę pod koszulkę i delikatnie kreślę kółka na jego skórze, on jednak nie reaguje na moją pieszczotę ani nie odwraca się w moją stronę. Wreszcie cofam dłoń i przyciskam ją do piersi, tak jakby dotykanie go sprawiło mi ból.
Mamusiu, czy kiedykolwiek było ci przykro z powodu tego, co się jeszcze nie wydarzyło, na przykład tego, że będę duża?
Tak. Oczywiście.
Dlaczego?
Bo wtedy nie będziesz mnie już potrzebowała, będziesz niezależna i pyskata i zbyt wyluzowana, by zadawać się ze swoją starą matką.
Mamusiu, tak się nigdy nie stanie!
Chodź tutaj i przytul swoją mamę, misiaczku.
Z obu stron!
Dobrze, z obu stron.
Mamusiu, co byś zrobiła, gdybyś mnie nie miała?
Serce by mi pękło.
Serca nie mogą pękać!
Owszem, mogą.
A jak się żyje ze spękniętym sercem?
Nie wiem.
Budzę się, wyrwana ze snu, dysząca w naszej chłodnej, znajomej mi sypialni. Jest ranek i mojego męża nie ma. Zostawił szeroko otwarte okno, choć w nocy temperatura spada poniżej zera. Siadam w łóżku, kręci mi się w głowie, zamykam oczy i próbuję pozbyć się tego snu.
A jak się żyje ze spękniętym sercem?
Wstaję i zakładam szlafrok na piżamę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ją prałam. Po burzy pojawiło się lśniące, błękitne niebo, przez chwilę stoję na półpiętrze i je podziwiam. Potem patrzę na zamknięte drzwi do pokoju Amalie. Mogłabym je otworzyć. Mogłabym je uchylić i krzyknąć w szczelinę: „Pora wstawać, Mills!”. Z reguły i tak już nie spała, bawiła się na podłodze swoimi zabawkami Sylvanian albo rysowała coś przy biurku. Odwracam się i schodzę na dół.
– Cześć – słyszę jakiś głos i podskakuję ze strachu, upuszczam torebkę z herbatą. To Oliver, siedzi przy kuchennym stole, w dłoniach trzyma iPada, ma poważną minę, a jego brązowe oczy mają fioletowe obwódki, tak ciemne, że wygląda, jakby ktoś go pobił.
– Och. Och, cześć, Oliverze – mówię zachrypniętym szeptem. Włączam czajnik, unikam wzroku pasierba. Nie wiedziałam, że tu jest, chociaż, szczerze mówiąc, kompletnie przestałam panować nad tym, kiedy ostatnio u nas był i kiedy powinien być u matki.
– Wczoraj miałem jechać do mamy – mówi, jakby próbując mi to wytłumaczyć.
– Och.
– Postanowiłem zostać. Z wami.
– Dobrze, kochanie… – mówię. – To… to wspaniale. – Niezgrabnie poruszam się po kuchni, szukając moich słodzików, ulubionego kubka, mleka, jakbym nie wiedziała, gdzie się to wszystko znajduje. Biedny chłopak, martwi się, myśli, że ja i Sindre nie powinniśmy być teraz sami, razem. Przypominam sobie ostatnią noc, Sindre w garażu o drugiej, otoczony bronią. Może Oliver ma rację, może nie powinniśmy być tu sami. Płomienie wypalają we mnie coraz większą dziurę, mam ochotę cisnąć parujący kubek z herbatą na podłogę i zacząć wrzeszczeć. Gdyby nie było Olivera, wzięłabym coś na uspokojenie. Może naleję sobie do herbaty kieliszek wódki. Albo dwa. Nie chcę, żeby Oliver tu był, patrzył na mnie, próbował pocieszyć mnie na swój niezgrabny sposób, chcę, żeby pojechał do matki i został u niej tak długo, żebym mogła się wypłakać i wykrzyczeć, rzucać talerzami, a potem zemdleć na sofie w środku dnia, utulona przez alkohol ze świadomością, że spokój potrwa tylko chwilę.
– Ali?
– Tak. O co chodzi? – mówię silniejszym głosem. Zbyt silnym, zbyt ostrym. Wyczuwam, jak młody się kurczy, zmuszam się do uśmiechu, a potem się odwracam.
– Ja… Zastanawiałem się, czy zanim wyjdę, mogłabyś mi pomóc z pracą domową. Eee… Z geografii.
– Pewnie – odpowiadam i siadam obok niego.
Wyciąga z plecaka pomiętą kartkę papieru.
– „Użyj dowodów na poparcie następującego stwierdzenia lub mu zaprzecz: pogoda w Skandynawii jest coraz bardziej ekstremalna” – czyta.
– Dobrze – mówię, ale dokładnie w tej chwili z oka Olivera spada na papier wielka łza, która rozmazuje słowo „bardziej”. A potem kolejna, kolejna i kolejna.
– Ej – mówię, odwracam się w jego stronę, ale jego twarz nagle tak bardzo przypomina twarz Amalie, że muszę oderwać od niego wzrok i spojrzeć na stół. Ona jest tam w jego krzaczastych brwiach, we wrażliwych, brązowych oczach, w piegowatym, chudym nosie i potarganych włosach koloru ciemnego blondu. Często zdarza się, że Amalie prześladuje mnie w gestach lub wyrazach twarzy Sindrego lub Olivera. – Ej – mówię raz jeszcze, ale teraz nie mówię już do niego, a do niej. – Chodź tutaj – szepczę i przyciągam go do siebie, bo nie potrafię znieść jego widoku. I dopiero wtedy daje sobie pozwolenie na płacz, trzęsie się w moich ramionach przez długi czas, aż wreszcie się uspokaja niczym małe, wyczerpane dziecko.
– Chcesz iść ze mną dzisiaj nad jezioro? Albo może pójdziemy zobaczyć Mgiełkę? – pytam. Mgiełka to kucyk Amalie. Kilka razy w tygodniu chodzę do niej i po prostu obok niej staję, kładę dłonie na jej ciepłym, miękkim ciele.
– Ja… Muszę iść do szkoły…
– Nie, kochanie. Nie musisz – odpowiadam.
***
Idziemy wokół jeziora po żwirowej drodze, od czasu do czasu zatrzymując się, osłaniając oczy przed słońcem i wpatrując się w wodę. Oczy Olivera są czerwone i zapuchnięte. Zaciska mocno usta