Dżinn. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
czym dałem ogłoszenie do „New York Post”. Interes rozwijał się umiarkowanie, choć miałem smykałkę do przepowiadania podniecającej, a zarazem zagadkowej przyszłości. Z jeszcze większym talentem przekonywałem staruszki, że są komuś naprawdę potrzebne. Zarabiałem dosyć, by opłacić czynsz i jeździć nowym wozem Mercury Cougar, nie stać mnie jednak było na prawdziwe wakacje.
Kłopot polegał na tym, że zaczynałem odczuwać rozczarowanie światem duchów. Czasami naprawdę czujesz, że jest jeszcze coś, co się czai po tajemniczej tamtej stronie, kiedy indziej jednak zaczynasz myśleć, że wszystko to oszustwo, a wtedy robi ci się gorzko, jak po butelce ciemnego piwa. Od miesięcy ślęczałem nad kartami do tarota, wpatrywałem się w liście herbaty i miałem wrażenie, że mój wielki talent okultystyczny opuścił mnie na zawsze. Między innymi dlatego przybyłem na pogrzeb Maksa. Może w otoczeniu świeżo oderwanych od ciała dusz odnajdę inspirację do dalszej pracy? Odnajdę, a może i nie odnajdę. Cokolwiek się stanie, zawsze będzie to jakaś odmiana.
Trasę wokół pokoju zaplanowałem sobie tak, aby znaleźć się w pobliżu młodej damy o czerwonych ustach. Z bliska wydawała się nieco starsza, a zarazem bardziej atrakcyjna. Była niska, miała jednak piersi więcej niż obfite i lisi wyraz oczu, który zawsze kojarzy mi się z Sophią Loren.
Z właściwą sobie gracją wręczyłem jej wizytówkę. Podniosła przydymiony woal na czarny turban i przeczytała na głos.
– „Harry Erskine. Życie pozagrobowe to moja specjalność”. Wielkie nieba, co to oznacza?
– No cóż… oznacza to, że przepowiadam ludzki los. Zwłaszcza starszym paniom. Jako jasnowidz.
– Jasnowidz? A więc patrzy pan w kryształowe kule lub coś w tym rodzaju?
– No, może niekoniecznie kryształowe kule, choć jeśli to panią interesuje, potrafię się nimi posługiwać. Przede wszystkim używam kart do tarota i liści herbaty. Całkiem dobrze radzę sobie również z tablicą ouija. Tak zarabiam na życie.
Dziewczyna popatrzyła na mnie w dziwny sposób.
– Nigdy dotychczas nie spotkałam jasnowidza. Czy pan naprawdę odczytuje przyszłość?
– Tak sądzę. W pewnych granicach. Uważam, że idzie mi to coraz lepiej, w miarę nabywania praktyki. To tak jak ze wszystkim innym. Nie można prowadzić samochodu bez doświadczenia. To samo dotyczy przepowiadania przyszłości. Wie pani, okultyzm to materia delikatna i nie można tłuc się w podkutych butach po świecie duchów.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Myślę, że nie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
– Tak czy inaczej, proszę to ode mnie przyjąć.
Pociągnęła łyk sherry.
– Czy dobrze znał pan Maksa Greavesa? – zapytała.
– Całkiem nieźle. Był moim dziadkiem. Przyjaźnił się blisko z moim ojcem w jego studenckich czasach, czy jakoś tak. Zawsze mówiliśmy na niego „wujek”. To był bardzo interesujący gość.
– Wygląda na to, że nikt szczególnie nie ubolewa z powodu jego śmierci.
Wzruszyłem ramionami.
– Wie pani… na starość nieco zdziwaczał. Gdy byłem mały, dziadek wydawał się naprawdę miły, uprzejmy i hojny. Takim właśnie go pamiętam. Na dziesiąte urodziny dostałem od niego świetną kolejkę. Nigdy też nie zapominał o przysłaniu mi życzeń z okazji Bożego Narodzenia. Dopiero później zamienił się w odludka, łatwo wpadał w złość. Nie widziałem go od wielu lat. Sądzę, że była to wielka osobowość, i tak jak i inne wielkie osobowości sprawiał kłopot otoczeniu.
– Czym się zajmował? – zadała kolejne pytanie. – To znaczy, z czego żył?
– Miał coś wspólnego z ropą. Jakaś niezależna rafineria, nie przypominam sobie dokładnie. Ale większą część swej młodości spędził w Arabii; był związany z tamtejszymi interesami naftowymi. Oczywiście, działo się to jeszcze, zanim nastąpiły dni arabskiej polityki naftowej. Każdy biały był wtedy wielką szyszką. Miał w domu mnóstwo arabskich rupieci, choć teraz wygląda na to, że wszystko zostało sprzedane. Lubiłem się bawić wielbłądzimi siodłami dziadka. Wie pani, samotny zwiadowca i inne takie rzeczy.
Dziewczyna uniosła brew.
– A kto grał w tonto?
– Nigdy nie miałem tonta. Chyba zawsze byłem kimś w rodzaju samotnego zwiadowcy.
– Nie ożenił się pan?
– Żartuje pani? Może pani wyobrazić sobie, jak zarabiam na utrzymanie żony i pięciorga dzieci czytaniem z liści herbaty?
Jedyną jej odpowiedzią był uśmiech. Dopiłem moje sherry. Według mnie było to amontillado zamurowane przez Edgara Allana Poe w ścianie piwnicy.
– Proszę posłuchać – powiedziałem do dziewczyny – znam na przylądku znakomitą restaurację, gdzie podają homary. Co pani myśli o lunchu? Oczywiście, o ile nie objadła się pani ciastkami.
– Dobrze. – Skinęła głową. – Może uda się panu odczytać moją przyszłość z połamanych szczypiec homara.
– Czytałbym raczej z pani dłoni lub nawet podeszew stóp. A tak przy okazji, jak się pani nazywa?
– Anna – usłyszałem w odpowiedzi.
– Anna jak?
– Po prostu Anna.
Parsknąłem z niezadowoleniem.
– To bardzo tajemnicze.
– Nie chciałam, by zabrzmiało to tajemniczo. Tak właśnie jest i to wszystko.
– W porządku, po prostu Anno – powiedziałem po chwili. – Pozwól, że złożę kondolencje mojej babce, a potem pojedziemy coś zjeść. W tym czasie nie daj się sprowadzić na manowce obcym mężczyznom.
– Myślę, że już to nastąpiło – odrzekła z uśmiechem.
Zostawiłem ją samą i przepychając się wśród rozszczebiotanych gości, ruszyłem ku Marjorie Greaves oraz jej markotnemu rozmówcy. Omawiali właśnie słabą jakość współczesnego sprzętu kuchennego. Wydawało mi się, że każdy powinien być wdzięczny za wybawienie z takiej konwersacji.
– Marjorie – zagadnąłem, ujmując ją za ramię. – Czy możemy chwilę porozmawiać?
– Oczywiście – odparła. – Zechce mi pan wybaczyć, panie Gorst.
Pan Gorst z grobową miną wzniósł filiżankę z wodą.
– Ależ naturalnie, pani Greaves, ależ naturalnie.
Marjorie sprawiała wrażenie roztargnionej. Nie była zbolała czy szczególnie smutna, zdradzała raczej objawy niepokoju i zamyślenia.
– Wszystko w porządku? – zapytałem. – Chyba nie masz kłopotów finansowych? Chodzi mi o dom…
Szybko potrząsnęła głową.
– Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy. Mam ich dosyć. Nie ma potrzeby, aby się o nie martwić.
– Marjorie – zacząłem z powagą w głosie. – Dom chyli się ku upadkowi.
– Wiem – odparła, nie patrząc przy tym na mnie. – Ale to nie ma żadnego znaczenia.
– Nie ma znaczenia? Przecież to stary dom. Jeśli nie będziesz o niego dbać, zawali ci się na głowę. Trzeba tylko zrobić mały remont dachu i umocować rynny.
– I tak się zawali – powiedziała cicho.
– Zawali się? – Zmarszczyłem brwi. – Nie rozumiem.
– Zburzę go, a potem sprzedam ziemię