Histeria. Izabela JaniszewskaЧитать онлайн книгу.
pierwszym, co znienawidzisz. W więzieniu zobaczysz takie podłości, że zapragniesz wydłubać sobie oczy. I wierz mi, to ty nie będziesz miał się gdzie ukryć, kiedy kilku patoli z kicia postanowi cię przecwelić.
Bruno opadł na oparcie krzesła, czując, że zrobiło mu się gorąco po tej tyradzie. Miał wrażenie, że krew gotuje mu się w żyłach, a serce lada moment wyskoczy z piersi.
– Już? To wszystko, co masz mi do powiedzenia? – odezwał się po chwili Lewicki. – Rozczarowałeś mnie. Myślałem, że stać cię na więcej. Gdzie się podział twój słynny zimny osąd i żelazna logika? Musisz ochłonąć. Zapewniam cię, że nie masz pojęcia, co nadchodzi.
Komisarz Wilczyński parsknął i zacisnął dłoń na telefonie tak mocno, że jego ręka zaczęła drżeć.
– Wydaje ci się, że jesteś kimś lepszym – powiedział. – Masz się za nadczłowieka i myślisz, że wszystko kontrolujesz, ale reguły gry się zmieniły. Daniel nie żyje i już nikt nie będzie cię krył. Zostałeś sam.
– Niepotrzebnie dramatyzujesz. – W głosie Lewickiego pobrzmiewała kpina. – To poczucie winy ci nie pomaga, stałeś się nerwowy i spięty. Wpadnij do Konstancina. W niedzielę w południe zamierzam zjeść lunch w Park Cafe. Myślę, że przyda ci się odrobina świeżego powietrza. Podobno natura wpływa kojąco na nerwy.
– Wypchaj się – rzucił Wilczyński i przerwał połączenie.
Dopiero teraz zauważył, że cały dygocze. Podniósł się z krzesła i z krzykiem jednym ruchem zrzucił wszystko z biurka. Stał z rękami na biodrach, ciężko dysząc, a jego klatka piersiowa falowała napędzana przyspieszonym oddechem. Każdą komórkę rozsadzała mu wściekłość. Nie na Lewickiego, ale na siebie.
Dał się podpuścić jak amator.
Ostatnio coraz częściej doświadczał niekontrolowanych wybuchów, a jego noce z butelką whisky stawały się coraz dłuższe. Maglował wtedy na milion sposobów ostatnie spotkanie z Danielem Sikorą, nieżyjącym już policjantem. W myślach odtwarzał raz po raz ten moment, zanim jego przyjaciel zginął. W alternatywnych scenariuszach układał słowa tak, by wszystko skończyło się inaczej, ale rano znów budził się z bólem głowy i ciałem zdrętwiałym od bezradności. Nic już nie mogło się zmienić.
Bartosz Luboń młócił pięściami powietrze, relacjonując znajomym swój niedawny pojedynek w klubie bokserskim Pięściarz. Z dumą malującą się na młodej twarzy i błyszczącymi z ekscytacji oczami prezentował ciosy i opisywał reakcje oszołomionego przeciwnika. W drewnianej kuchni w stylu rustykalnym na warszawskiej Białołęce Dworskiej pachniało piwem, spoconymi ciałami studentów politechniki i marihuaną, którą jedna z dziewczyn przyniosła na imprezę. W tle grała dyskotekowa muzyka, a powietrze przecinały salwy śmiechu, złośliwe komentarze i rzucane raz na jakiś czas: „Weź nie pitol, weź się napij”, po którym następował nowy wybuch rechotu.
Chłopak oparł dłoń na blacie zastawionym brudnymi naczyniami, pudełkami po pizzy i opróżnionymi butelkami po alkoholu. Powierzchnia lepiła się od taniego wina i sosu pomidorowego do pizzy, który ktoś niechcący wylał, a później nie pokwapił się, by go posprzątać. Bartek wziął długi łyk piwa, po czym zgniótł puszkę i wrzucił ją do zlewu, gdzie leżało już kilka podobnych.
– Mówię wam, byłem jak Rocky Balboa w walce z Ivanem Drago. – Uniósł ręce w geście zwycięstwa, a później uderzył się w piersi jak King Kong.
Dwie dziewczyny stojące naprzeciwko zachichotały, a Michał Prokop, zwany Michą, z uznaniem poklepał kumpla po ramieniu.
– Brawo, Luby! – zawołał, unosząc butelkę jak do toastu. – Chociaż z tego, co pamiętam, to on tam dostał niezłego łupnia i ledwie się trzymał na nogach – skomentował, dając chłopakowi kuksańca w bok.
W starej rezydencji należącej do rodziców Prokopa i urządzonej na wzór tradycyjnego wiejskiego domu zostało już tylko ich czworo. Większość gości wyszła przed północą, by załapać się na jakiś rozsądny pociąg ze stacji Warszawa Płudy do Centrum. Ania i Ewka, koleżanki z wydziału, nie spieszyły się, czekały na brata jednej z nich, który miał je zgarnąć po drodze, a Bartek, który dawno nie widział się z kumplem z powodu jego wyjazdu w ramach programu Erasmus, postanowił nadrobić stracony czas i przenocować u znajomego.
Zamierzali właśnie wspólnie obejrzeć najnowszy motoryzacyjny nabytek Wojciecha Prokopa, ojca Michała i dziekana Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej. Chłopak zapewniał, że sportowe bmw ojca z napędem na tylne koła to istne cacuszko i muszą w nim chociaż posiedzieć. Kiedy szli w stronę garażu, ktoś zadzwonił domofonem. Ewka wyjrzała przez okno i mruknęła z niezadowoleniem.
– No dobra, chłopaki, to mój brachol. My się zwijamy. – Skinęła na koleżankę. – Fajnie się gadało. A to cudo pokażesz nam innym razem, może nawet się gdzieś przejedziemy. – Puściła do niego oko, co Michał potraktował najwyraźniej jako obietnicę, bo głośno zagwizdał i pomachał dłonią przy twarzy, jakby się wachlował.
– Głupek. – Popchnęła go lekko i biorąc mniej trzeźwą Ankę pod rękę, skierowała się do wyjścia.
Bartek pożegnał się z dziewczynami, a potem zerknął znacząco na przyjaciela.
– Podoba ci się? Wydaje się całkiem spoko.
Młody Prokop roześmiał się i wzruszył ramionami. Jego spojrzenie było mętne, a oczy przekrwione, zapewne od sporej ilości wypalonej trawki.
– Może tak, może nie – odparł z zagadkowym uśmiechem na twarzy. – Chodź, pokażę ci coś, co mi się naprawdę podoba – rzucił i ruszył w stronę niewielkich brązowych drzwi.
Gdy znaleźli się na schodkach prowadzących do garażu, Michał wymacał dłonią włącznik światła, nacisnął go, a po chwili jarzeniówki zabuczały, rozświetlając przestronne pomieszczenie i ukazując błyszczące czarne auto.
– Piękny, co? – Nie czekając na odpowiedź kolegi, wyjął z kieszeni kluczyk i podszedł bliżej.
Samochód zapikał i mrugnął światłami, a Bartek poczuł, że kąciki ust same podnoszą mu się do uśmiechu. Czytał kiedyś o tym modelu, a teraz z rosnącą ekscytacją obserwował sportową linię, felgi w złoto-brązowym kolorze i stylowe oświetlenie.
– Co tak stoisz i się gapisz? No chodź! – Prokop, który już ładował się na siedzenie kierowcy, machnął do niego ręką. – Stary wraca dopiero jutro, nie przyłapie nas.
Luboń dołączył do kumpla, zajmując fotel pasażera, w którym zatopił się z pomrukiem zadowolenia. Nie wiedział, czy to z powodu ilości wypitego piwa, czy przyjemnej w dotyku, wysokiej jakości skórzanej kremowej tapicerki, ale siedzenie wydawało mu się nieziemsko wygodne.
– Takim to bym mógł się wozić – stwierdził, po czym obaj wybuchli dzikim śmiechem.
Michał wyciągnął z kieszeni skręta, przypalił go, zaciągnął się, a potem podał Bartkowi.
– Za przyjaźń – powiedział, puszczając do kolegi oko.
Luboń przyglądał się papierosowi niepewny, jak postąpić. Starał się trzymać z daleka od używek i na imprezach konsekwentnie zostawał przy piwie, którego smak po prostu lubił, ale świętowali właśnie wielki powrót jego kumpla, siedzieli w ekskluzywnym samochodzie i nie chciał wyjść na frajera, który nie potrafi wyluzować. Pomyślał, że tylko spróbuje, sztachnął się jointem i niemal od razu dostał spazmatycznego kaszlu, od którego zaszkliły mu się oczy.
– Ja pierdolę, co to jest? – wychrypiał, oddając koledze blanta. – Mocny jak diabli.
– Wesołe