Эротические рассказы

. Читать онлайн книгу.

 -


Скачать книгу
oparów marihuany. Słodko-mdły zapach wypełnił wnętrze bmw, a on z przymkniętymi powiekami leżał na miękkim fotelu. Nagle z letargu wyrwało go warknięcie odpalanego silnika. Spojrzał na Prokopa, który z miną lucyfera wrzucał właśnie wsteczny bieg.

      – Co ty wyprawisz? – Luboń złapał go za rękę, obserwując, jak brama garażowa się podnosi. – Jesteś nawalony, nie ma opcji, żebyś gdzieś jechał.

      Michał strząsnął jego dłoń i roześmiał się.

      – Luby, no co ty, ja tylko trawkę paliłem – tłumaczył. – No może jedno małe piwko, ale to już dawno, na początku imprezy. Jestem trzeźwy jak szkło. Poza tym pojedziemy tylko tu, kawałek. To wiocha jest, nikt nas nie zobaczy – dodał uspokajająco.

      Zanim Bartek zdołał zareagować, auto dotoczyło się już do bramy.

      – Zwariowałeś? – Usiłował powstrzymać kierowcę. – Jak go choć zarysujesz, twój stary nam nogi z dupy powyrywa.

      – Nie peniaj, chłopie. Obiecuję, że dojedziemy tylko do lasu i wracamy. Pokażę ci parę manewrów i już. A jutro z rana, jak będziemy ogarniać chatę, to wypolerujemy też cacuszko ojca. Umowa?

      Luboń przyglądał się przyjacielowi z zagubionym wyrazem twarzy i nie był już pewien, która jego część powinna zwyciężyć. Ta racjonalna, która nakazywała odstawić samochód do garażu, czy spontaniczna, która pragnęła adrenaliny i przygody. W myślach przekonywał samego siebie, że Michał ma rację i zanim się obejrzy, odstawią samochód do garażu. Wmawiał sobie, że przejażdżka potrwa tylko chwilę, a na drodze, którą z jednej i z drugiej strony otaczały wyłącznie pola, nic nie powinno im się stać. Z wahaniem skinął głową, a wtedy kumpel wcisnął guzik otwierania bramy i z piskiem opon wyjechał na drogę.

      – Yabadabadoo! – krzyknął Prokop i podkręcił muzykę.

      Paweł włożył ubrania, które Larysa przywiozła mu ze starego domu, gdzie obiecał sobie nigdy nie wracać. Nie chciał natrafić na ślady Marii, bał się poczuć jej zapach, ciągle obecny w zakamarkach szaf, czy dotknąć zagłębienia w krześle, na którym tak często siadywała. Odgonił od siebie przykre myśli, po czym dotknął dłonią miękkiego materiału starych, spranych dżinsów, które kiedyś bardzo lubił, a po jego twarzy przemknął grymas przypominający nieśmiały uśmiech. Na moment poczuł się lepiej, ale już po chwili przypomniał sobie, dlaczego jest to bez znaczenia. Jego usta wypełniło znane pragnienie.

      We wspomnieniach widział, jak w dniu pogrzebu stoi zgarbiony nad grobem i patrzy niemo na dębową trumnę z ciałem jego żony, znikającą w wykopanym wcześniej dole. Miał wówczas ochotę położyć się tam razem z Marią, a później pozwolić, by przysypały go zwały ziemi.

      Nie słyszał, co mówił ksiądz ani ludzie ściskający mu ręce i ramiona. Ich twarze zlewały się w jedno, a słowa przypominały bezosobowe życzenia, jakie nadrukowuje się na karnetach pocztowych. Powtarzalne i nic nieznaczące. Puste. Przyjmował je w milczeniu, patrzył w dal nieobecnym wzrokiem, a gdy wszyscy sobie poszli, pozrzucał na bok wieńce i położył się na świeżo usypanej ziemi. Gładził ją palcami, jakby leżąca kilka metrów niżej Maria mogła cokolwiek poczuć. Jakby ciepło jego ciała i cierpkość łez, które wsiąkały w ziemię, mogły dotrzeć do jego żony i przekazać jej wiadomość. Paweł wiedział, że to bzdury, a jednocześnie w tamtej chwili bardzo chciał w nie wierzyć. Uczepić się czegokolwiek, co pomogłoby mu nie zwariować.

      Gdy wreszcie się ocknął, pierwszą jego myślą było to, że musi się napić wódki. Szedł później przed siebie z butelką kupioną w pobliskim monopolowym i czuł, że z każdym łykiem robi mu się lżej. Alkohol przyćmiewał jego ból i zamazywał wspomnienia. Tamtego dnia długo jeździł tramwajami po Warszawie, odwiedzał miejsca z lat ich młodości i rozmawiał z Marią, jakby towarzyszyła mu w tej podróży.

      Nie obchodziły go zdziwione spojrzenia, przestraszone matki, które przechodziły z dziećmi na drugą stronę ulicy, ani kpiące uśmieszki. Właściwie był zły na fakt, że wszyscy wrócili do swojego normalnego życia, jakby nic się nie stało. W myślach odgrażał się śpiewającym ptakom, zadowolonym ludziom i kasjerkom w sklepach ze skocznymi melodyjkami, bo nie rozumieli jego żałoby. Zamroczony wódką i bólem potykał się na chodniku w drodze z Nowego Światu do Dworca Centralnego. W brudnym garniturze, otumaniony alkoholem, bełkotał pod nosem i gdyby nie Kazik, bezdomny z Chmielnej, pewnie zgarnęłaby go straż miejska i zamknęła na Kolskiej w izbie wytrzeźwień.

      Dobry Kazio, jak mawiali na niego koledzy, któregoś dnia wziął Wiśniewskiego pod rękę i zaprowadził go na Żytnią. Tam pod ośrodkiem Caritasu wiła się cuchnąca wielobarwna kolejka bezdomnych czekających na darmową zupę z pajdą chleba. Mężczyźni ustawili się w ogonku, ale po badaniu alkomatem Paweł został wygoniony na koniec kolejki. Tacy jak on musieli poczekać, aż wytrzeźwieją, dopiero wtedy mogli otrzymać swoją porcję. Zabolało go to, skrzywił się i skulił w sobie. Chciał stamtąd odejść, pokazać im, że do nich nie należy i nie potrzebuje ich łaski, ale gdy tylko oddalił się o kilka kroków, Dobry Kazio pojawił się znikąd i szarpnął go za ramię.

      – Jeśli chcesz przeżyć na ulicy, musisz jeść, chłopie. Rozejrzyj się. – Zatoczył ręką koło, wskazując bezdomnych. – Te wszystkie mordy tylko czekają, żeby zjeść twoją porcję. Wbij sobie do łba, że jak ktoś ci coś daje, to bierzesz. Kapujesz?

      Wiśniewski skinął głową, a później karnie wrócił na swoje miejsce w kolejce. Dotarło do niego wtedy, że właśnie wkroczył do innego świata, niewidocznego dla zabieganych mieszkańców stolicy. Trafił do rzeczywistości, która mogła stać się jego ucieczką od tego wszystkiego, o czym nie dał rady pamiętać. To tam, patrząc w zielone oczy Kazika, postanowił, że już nigdy nie wróci do starego życia i pozwoli, by dawny Paweł, redaktor naczelny „Magazynu”, umarł.

      A teraz Larysa usiłowała go na nowo powołać do świata żyjących. Wmawiał sobie, że tego nie chce i robi to tylko po to, by ją w ten sposób przeprosić, bo przecież zawiódł jej zaufanie. W głębi duszy wiedział jednak, że to nieprawda. Zdecydował się pojechać z dziewczyną, bo tego potrzebował. W długich, podobnych do siebie, rozmytych dniach spędzanych na ulicy doznawał niekiedy przebłysków świadomości, kiedy to czuł, jak bardzo brakowało mu sensu. I nie wiedzieć czemu propozycja przyjaciółki obudziła w nim nadzieję na ten sens.

      – Czym będziemy się zajmować? – zapytał teraz, siadając nieśmiało na taborecie kuchennym, który postawił obok Larysy, a później, by ukryć zmieszanie, zasłonił twarz dużą filiżanką kawy.

      Dziennikarka zerknęła na jego popękane paznokcie i pokryte drobnymi ranami palce, a następnie pospiesznie otworzyła zdjęcie przedstawiające mężczyznę w masce.

      – To Fantom, tak go nazywają w sieci – zaczęła mówić, wpatrując się w oblicze człowieka w masce pozbawiającej jego twarz wyrazu. – W ciągu ostatnich miesięcy do internetu trafiło kilkanaście przerażających zdjęć i filmów z jego wizerunkiem. Większość zrobili ludzie, którzy natknęli się na niego w Lesie Kabackim, nad Zegrzem, ale też w Kampinosie. Spotykali go na parkingach podziemnych, w piwnicach i ciemnych uliczkach. Facet wyłania się po zmroku, stąd zdjęcia i nagrania są zazwyczaj nieostre.

      Larysa kliknęła w ikonę z obrazkiem filmowego klapsa, a wtedy na monitorze pojawiło się nagranie. Obraz poruszał się, drgał i był niewyraźny. Dopiero po chwili, gdy w kadrze zamajaczył fragment kierownicy od roweru, Wiśniewski zdał sobie sprawę, że ma przed sobą widok uchwycony przez jedną z tych niewielkich kamer, które można było przymocować do opaski na głowie albo kasku. Na ekranie widać było fragment błotnistej drogi oświetlanej przez rowerową lampę, mijane drzewa i kępy trawy. Z głośników komputera dobiegał trzask leśnych gałązek i czyjś ciężki


Скачать книгу
Яндекс.Метрика