Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. EverettЧитать онлайн книгу.
z powrotem po desce i zdjąłem nasze hamaki. Położyłem Keren na ławce na łodzi, a Shannon kazałem pobiec przez deskę do Kris. Trzęsła się i jęczała z bólu. Wziąłem Keren w ramiona; była jeszcze lżejsza niż kiedy wychodziliśmy z łodzi pierwszy raz. Zaniosłem ją prosto do taksówki. Kierowca pomógł mi wrzucić torby do bagażnika, a ja upchnąłem dzieci i Keren na tylnym siedzeniu. W ciągu kilku minut byliśmy w drodze do szpitala.
Szpital, w którym byliśmy, do dziś znajduje się na obrzeżach miasta. Wtedy był biały, z podłogami wyłożonymi kafelkami i prostymi ścianami z cegły i gipsu. Wziąłem wszystko
z taksówki do recepcji. Światła zwisały z drutów wystających z sufitu. Nikogo nie było za biurkiem na recepcji. To miejsce wydawało się opuszczone. Znajdowało się tam może pięćdziesiąt łóżek. Ale mimo wszystko to był szpital! Biegałem po korytarzach w poszukiwaniu pomocy. W końcu znalazłem mężczyznę w białym garniturze śpiącego na stole do badań.
Powiedziałem: „Moja żona jest bardzo chora. Myślę, że ma dur brzuszny”.
Wstał powoli i odpowiedział: „Tyfus? Rzadko tutaj występuje”.
Poszedł ze mną do miejsca, gdzie czekała moja rodzina. Spojrzał na Keren i zauważył gorączkę u niej, a później także i u Shannon. „Cóż” – powiedział – „myślę, że mają malarię. Ale zobaczymy. Zrobię kilka badań”.
Pobrał krew z palców Shannon i Keren i rozpoczął badania. Patrząc na próbki pod mikroskopem, zaczął chichotać.
„Z czego się śmiejesz?” – zapytałem z oburzeniem.
„Elas têm malária, sim. E não é pouco, não” (Są chore na malarię i to całkiem poważnie).
Śmiał się z mojej ignorancji. Śmiał się również, ponieważ poziom pierwotniaków powodujących malarię w krwi Shannon i Keren był najwyższy, jaki kiedykolwiek widział w całym swoim życiu, a z malarią walczył każdego dnia swojej pracy jako lekarz. Pomyślałem sobie, że bez wątpienia wynikało to z tego, że byłem taki głupi i nie rozpocząłem leczenia malarii od razu w wiosce. Lekarz dał Keren i Shannon pokój i zaczął podłączać im kroplówki z chlorochiną. Krissy, Caleb i ja rozbiliśmy obóz w ich pokoju. Keren obudziła się następnego ranka i słabo poprosiła mnie o trochę wody, najwyraźniej jej stan nieco się poprawiał. Stan Shannon też wydawał się trochę lepszy, bo zapytała, czy mogę znaleźć dla niej colę. Następnie Keren powiedziała, że chciałaby coś, co powstrzyma jej włosy od spadania na twarz. Jej włosy w tym czasie miały długość do pasa, a ja nie zadbałem o wzięcie czegokolwiek z naszego wiejskiego domu, żeby je związać. Wyszedłem do recepcji, gdzie pracowały dwie zakonnice, ponieważ szpital istniał wspólnym wysiłkiem lokalnej diecezji katolickiej i rządu. Zapytałem jedną z zakonnic, czy posiada coś do związania włosów dla Keren.
„Olha, gente” – krzyknęła do wszystkich w pobliżu recepcji – „esse gringo acha que somos uma loja aqui. Ele quer algo para o cabelo da mulher dele” (Ludzie, ten gringo myśli, że jest w sklepie. Chce czegoś do układania włosów swojej żony).
Ponieważ nie pochodziłem ze środowisk religijnych, nie wiedziałem o nienawiści niektórych katolików wobec protestantów i odwrotnie. Ta reakcja mnie zraniła, do tego byłem zmęczony i zdezorientowany. Wiem, że bieda może wzbudzać niechęć do ludzi, którzy nie są biedni. Wydałem się tej zakonnicy bogaty. Wszyscy też pewnie zakładali, że skoro jestem Amerykaninem, to muszę być także rasistą. Znałem te frazesy społeczne z książek, ale sam nigdy nie doświadczyłem ich na własnej skórze. Nigdy nie zdarzyło mi się być ofiarą uprzedzeń tak bardzo, jak byłem nią teraz i nadal będę od czasu do czasu w ciągu następnych dziesięcioleci. W Humaitá nie miałem z kim porozmawiać. O ironio, chociaż wszyscy myśleli, że jestem bogaty, prawie skończyły się nam pieniądze. Kris, Caleb i ja nie mieliśmy miejsca do spania, ponieważ nie było dla nas łóżek w szpitalu. Spaliśmy więc trochę, siedząc przy łóżkach Keren i Shannon. Kiedy się obudziłem, wiedziałem, że musimy dostać się do Pôrto Velho.
Dowiedziałem się, że o 11:00 ma być autobus do Pôrto Velho. Postanowiłem zabrać Kris i Caleba do stolicy stanu, a następnie z samego rana wrócić po Keren i Shannon. Nie ulegało wątpliwości, że Keren i Shannon trzeba było przetransportować autobusem. Keren ledwie mogła poruszać się z bólem malarycznym, podobnie rzecz miała się z Shannon. W szpitalu je karmiono, otrzymywały także dożylnie płyny i leki na malarię. Powiedziałem Keren i Shannon, że wyjeżdżamy i że wrócimy następnego dnia rano.
„Nie odchodź, tato” – szlochała Shannon. „Boję się zostać tutaj bez ciebie”.
Keren przyznała, że najlepiej będzie zabrać wszystkich do Pôrto Velho, gdyż to znacznie większe miasto. Stamtąd moglibyśmy nawet wrócić do Stanów Zjednoczonych, gdyby zaszła taka potrzeba, ponieważ znajdowało się tam lotnisko. Oboje wiedzieliśmy, że stąd nawet nie jesteśmy w stanie zadzwonić po pomoc, gdyż w misyjnej siedzibie brakowało telefonu. W 1979 roku praktycznie nie dało się wejść w posiadanie telefonu w Brazylii. Domowy telefon stacjonarny w mieście mógł kosztować ponad 10 000 dolarów. Nie dało się więc skontaktować z misjonarzami w centrum SIL, dwadzieścia jeden kilometrów od miasta.
Wyszedłem ze szpitala i ruszyłem ulicą, by znaleźć dworzec autobusowy. Bez cienia zapewnianego przez dżunglę Humaitá smażyło się w tropikalnym słońcu. Droga była zakurzona i przygnębiająca, przypominało to polanę na brzegu Madeiry. Odkryłem, że „dworzec” był domem przy głównej ulicy, z ladą w pokoju, do którego wchodziło się od frontu. W tym samym pokoju również siedziała rodzina oglądająca telewizję. Kupiłem trzy bilety do Pôrto Velho za większość pozostałych pieniędzy. Wróciłem do szpitala po Krisa i Caleba, pożegnaliśmy się z dziewczynami i ruszyliśmy w drogę.
Było mi ciężko, gdyż w ciągu ostatniego tygodnia przespałem jakieś piętnaście godzin. Byłem wyczerpany emocjonalnie i fizycznie; nie myślałem jasno. Kristene, Caleb i ja wsiedliśmy do starego zardzewiałego autobusu, kursującego między Humaitá i Pôrto Velho. Usiedliśmy najwygodniej, jak się dało, gdyż czekała nas pięciogodzinna podróż. Znalazłem wystarczającą ilość gotówki, aby kupić nam trochę wody i przekąsek na pierwszym przystanku. Kiedy dotarliśmy do Pôrto Velho, była już prawie 16.00. Przywołałem taksówkę i wsiedliśmy do środka, by pokonać ostatni odcinek naszej wyprawy. Taksówkarz, jak wszyscy inni, gapił się na nas – trzech brudnych białych ludzi z amerykańskimi wojskowymi torbami podróżnymi na bagaż. Zapytałem, czy zabierze nas do kolonii amerykańskiej, jako że związek misyjny SIL był tam znany.
Jechaliśmy dziką drogą przez dżunglę. Z obu stron otaczała nas tutejsza flora i fauna, tak dzika, jak ta wzdłuż Maici – widziałem jaguara czekającego tuż przy samej drodze podczas mojej wcześniejszej wizyty tutaj, gdy uprawiałem jogging. Kiedy dojechaliśmy do siedziby SIL, poszedłem do domu najbliżej wejścia do kompleksu. Tamtejsi misjonarze zapłacili za moją taksówkę, a potem przysłali „telefon na łańcuch” (związek dostał w prezencie zestaw telefonów Bell, który sprawdzał się tylko przy dzwonienia między domami w centrum kolonii). Niebawem wszyscy misjonarze zaczęli modlić się za Keren i Shannon i oferowali mi pomoc. Jeden człowiek zaproponował, że w tym momencie pojedzie po nie. Powiedziałem mu, że na razie są zbyt chore (ja też musiałem się chwilę przespać; czułem, że niebawem padnę na ziemię ze zmęczenia). Zorganizowałem pielęgniarkę, Betty Kroeker, i pilota, Johna Harmona, oboje z SIL, aby wraz ze mną pojechali z powrotem do Humaitá następnego ranka.
Nasza trójka wystartowała z lotniska Pôrto Velho o 7:00 rano. Lot zajął godzinę. John zachowywał się tak, jakby to była rutynowa podróż, a ja przesadzam z powagą sytuacji. Betty próbowała mnie uspokoić. Sama pracowała w dużych szpitalach w USA na oddziałach ratunkowych, więc wiedziałem, że miała świetne kwalifikacje do naszego obecnego zadania. Gdy już niemal podchodziliśmy do lądowania kończąc naszą podróż