Otwarte drzwi. Marta MaciaszekЧитать онлайн книгу.
Był obecny zawsze. Zawsze podczas długich dziesięciu lat spędzonych w więzieniu. I kiedy myślałem, że opuszczając jego mury, zostawiłem go tam razem z moją przeszłością, on ponownie dostał się do moich uszu.
– To mój ojciec! – krzyknęła Emilie i rzucając na mnie torebkę, którą przez cały czas trzymała w dłoniach, pobiegła i zniknęła za zamkniętymi drzwiami na końcu korytarza.
– To mój ojciec? – zadałem pytanie.
Jak zaczarowany jeszcze przez chwilę starałem się odczytać nazwisko malarza, spod którego pędzla wyszły szpitalne bohomazy, a potem chwytając torebkę Emilie, automatycznie wstałem z krzesła i wyszedłem z budynku. Szedłem przed siebie. Zostawiałem za sobą równo ułożone płyty chodnikowe, drzewa ustawione w rzędach i ludzi, których nie znałem. Jedynym, czego nie potrafiłem zostawić za sobą, był ten głos.
Jaki ja byłem głupi – pomyślałem po chwili i przyspieszyłem kroku. Po paru sekundach zacząłem biec, aby jak najszybciej znaleźć się w domu Emilie. Moje serce nigdy mnie nie oszukało, mój rozum zawsze odkrywał prawdę. Ufałem sobie. Tym razem jednak po raz pierwszy miałem wątpliwość, czy to, co odkryłem, nie było tylko kłamstwem narodzonym w moich myślach. Miałem nadzieję, że wszystko, co się działo, było tylko koszmarnym snem na jawie i kiedy usiądę na chwilkę na murku oddzielającym ogrody od ulicy, to się obudzę. Tego właśnie chciałem. Przyglądałem się mijającym mnie przechodniom, słuchałem ich rozmów na tle szumu drzew, zamykałem i otwierałem oczy, by zniszczyć obraz zawieszony pod powiekami, ale wciąż słyszałem ten sam głos i widziałem te same momenty z przeszłości. Wstałem i chwytając torebkę Emilie, wbiegłem na ulicę. Usłyszałem przeciągnięty dźwięk klaksonu, a kiedy odwróciłem się w prawo, oślepiły mnie przednie światła jadącego wprost na mnie samochodu. Dobiegłem do chodnika i zwolniłem kroku. Usłyszałem oddalające się wyzwiska kierowcy, któremu wbiegłem wprost pod koła.
Kiedy znalazłem się pod drzwiami domu Emilie, bez zastanowienia wyjąłem z torebki klucz i umieściłem go w zamku. Otworzyłem delikatnie drzwi, a kiedy byłem już w środku, pojawiły się w mojej głowie wątpliwości. Moja ciekawość i chęć poznania prawdy były jednak od nich o wiele silniejsze. Poszedłem do salonu i stanąłem przed ustawioną pod ścianą drewnianą komodą. Otworzyłem pierwszą szufladę i zobaczyłem leżące na samym wierzchu zdjęcie Emilie ojca w towarzystwie jakichś mężczyzn. Pod zdjęciem widniał napis: „W podziękowaniu za hojność Richardowi Gordon”. Odłożyłem zdjęcie na blat komody i zacząłem wyciągać znajdujące się w szufladzie gazety. Pachniały starością. Spojrzałem na wydrukowaną na jednej z nich datę. Rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty dziewiąty. Otworzyłem pierwszą stronę i zatrzymałem się na tłustym nagłówku: „Emigracja poza prawem”.
– Wielka Brytania boryka się z wciąż napływającą falą emigracji ze wschodu, która tylko pozornie jest znaczącym filarem rodzimej gospodarki. Tak naprawdę większość emigrantów to ludzie zepsuci duchowo i mentalnie. Czy nasz czysty kraj gotowy jest na falę zła, bezbożności i grzechu, który… – Spojrzałem na koniec artykułu, gdzie autor dziękuje za wypowiedź księdzu Co… Nie obchodziło mnie, co miał do powiedzenia i jak się nazywał. Odłożyłem gazetę do szuflady i oparłem się o komodę. – Richard Gordon… Kim ty, kurwa, jesteś?! – krzyknąłem.
Odchodząc od komody, zwróciłem uwagę na ustawione na niej rzeźby i statuetki ze szkła. Zatrzymałem się. Widziałem je już wcześniej, zarówno w swoich wizjach, jak i podczas spotkań w domu Emilie z ciotką Klementyną, jednak nigdy nie przyglądałem się im z bliska. Były bardzo piękne, wykonane z wielkim gustem i niebywałą precyzją. Musiały być bardzo kosztowne. Prawdopodobnie ojciec lub matka Emilie byli koneserami tego rodzaju sztuki i dlatego zgromadzili pokaźną kolekcję. Wśród stojących postaci i martwej natury odnalazłem dobrze mi znaną statuetkę przedstawiającą zamknięty za szkłem samolot. Kiedy wziąłem szkło w dłonie i nim poruszyłem, samolot pokrył się maleńkimi płatkami sztucznego śniegu. Krążyły, opadając na jego kadłub i skrzydła, aż wreszcie spadały na dół pod koła samolotu.
– Tak cię widziałem – szepnąłem, odstawiając statuetkę na miejsce, i ruszyłem do pokoju Emilie.
Kiedy się w nim znalazłem, bez namysłu podszedłem do biurka i otworzyłem znajdującą się pod jego blatem szufladę. Wśród częściowo zapisanych kartek wyrwanych z zeszytów oraz ususzonych czerwonych kwiatków odnalazłem jakiś zwinięty w rulon papier. Był sztywny jak brulion. Rozwinąłem go i zacząłem czytać:
– Dla Emilie Pierre za… Pierre? Co tu jest, do cholery, grane? Za wkład, jaki wniosła w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt dwa – sześćdziesiąt trzy do tańca towarzyskiego na szkolnych warsztatach artystycznych.
Odłożyłem dyplom i sięgnąłem ręką w głąb szuflady. Panował w niej jednak niewyobrażalny bałagan i zaniechałem szperania, bo zbyt wiele cennego czasu zajęłoby mi poznanie jej zawartości, a być może oprócz nieładu i nic nieznaczących śmieci nic wartościowego dla mnie się w niej nie znajdowało. Opierając się o biurko, rozejrzałem się po pokoju i usłyszałem skrzypienie wejściowych drzwi.
– O kurwa – tylko tyle byłem w stanie z siebie wydusić, wiedząc, że nie jestem już w domu sam. – O kurwa – powtórzyłem, bo usłyszałem kroki na schodach prowadzących na górę.
– Emilie! Jesteś?
To była ciotka Klementyna. Zamknąłem szufladę biurka i ukryłem się za drzwiami. Wiedziałem, że muszę jakoś wydostać się z domu Emilie. Będzie to teraz nieco trudniejsze, gdyż od kilku chwil nie przebywałem w nim sam.
– Emilie? – Głos Klementyny był coraz bliżej mnie. Serce zaczęło mi bić tak szybko, że obawiałem się, że mimo swojego wieku starsza pani mogłaby je usłyszeć. Wolne kroki kobiety na korytarzu były coraz bliższe, coraz głośniejsze. Po chwili jednak zaczęły cichnąć, jakby oddalały się ode mnie. Drzwi do łazienki będącej w końcu holu otworzyły się, po czym z hukiem zamknęły.
Teraz – pomyślałem i wybiegłem z pokoju Emilie. Zeskakując po kilka schodków, znalazłem się przy drzwiach. Chwyciłem klamkę i otworzyłem je.
– Emilie, jesteś? – Usłyszałem ponownie i zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Znalazłem się na ulicy. Tego dnia, mimo że była połowa listopada, było wyjątkowo ciepło. Słońce przebijało się przez zawieszone nisko chmury i dotykało mojej twarzy. Nie miałem jednak ochoty na spacer wśród jego promieni. Pragnąłem jak najszybciej znaleźć się w swoim domu, w swoich myślach, które pojawiały się jedna po drugiej, powodując ogromny chaos. Bałem się, że od ich natłoku moja głowa zaraz eksploduje. Chciałem być jak najdalej prawdy, którą odkryłem. Biegłem w stronę mojego domu, a kiedy zabrakło mi tchu, stanąłem, opierając się o zimne drzewo, i pomyślałem: Pierdolony Gordon. Pierdolona prawda.
Usiadłem na podłodze i nieruchomy patrzyłem na znajdujące się przede mną schody.
– Gordon – szepnąłem i zamknąłem oczy, pozwalając głowie opaść na twardą powierzchnię za mną.
Przechodziłem więziennym korytarzem. Raf prowadził mnie do izolatki. Niewiele wtedy docierało do mojej głowy, ale nigdy nie zapomnę słów dobiegających z gabinetu naczelnika: „Co to, kurwa, ma być? Ściągacie mnie tu w niedzielę rano, żebym takie rzeczy musiał oglądać? To na to idą moje pieniądze, żebym w porannej prasie czytał, że w moim więzieniu zginęło trzech więźniów? Co to jest, kurwa, za farsa?”. Powoli wyrecytowałem na głos każde ze słów powiedzianych wtedy przez Richarda Gordona, a wówczas powróciły do mojej pamięci kolejne, które wypłynęły z jego ust. Krzyczał, śmiał się, rozmawiał. Raz śniłem, raz patrzyłem na ścianę. Wciąż je słyszałem. Były tak żywe, że wydawało mi się, że musi je wypowiadać ktoś stojący tuż obok mnie. Szumiały w uszach, dzwoniły lub wygrywały jakąś