Otwarte drzwi. Marta MaciaszekЧитать онлайн книгу.
i brązowa morda Gordona krzyczącego: „Skończyć wreszcie tę farsę!”.
Siedziałem w otoczeniu swoich myśli dość długo, bo kiedy zerknąłem w stronę kuchni, na podłodze widziałem blask światła latarni zapalonej na ulicy. I pewnie trwałbym w swoich półprzytomnych rozmyślaniach nadal, gdyby nie ocucił mnie odgłos pukania do drzwi. Odsunąłem od nich głowę i nie ruszyłem się z miejsca. Po chwili ktoś zapukał ponownie. Wciągnąłem bezgłośnie powietrze i zastygłem. To była ona. Emilie. Nie wiedziałem, co zrobić, co jej powiedzieć, jak się zachować. Wiedziałem tylko jedno. Chciałem być sam.
Rozdział 6
Przychodziła codziennie. Czasami rano, częściej wieczorem. Zdarzało się, że stała pod moimi drzwiami dwa razy w ciągu dnia. Nie otwierałem. Czy miałem wówczas nadzieję, że pewnego razu nie przyjdzie i o mnie zapomni? Czy po prostu liczyłem na to, że przyjdzie taki czas, kiedy będę wiedział, co robić? Mijał dzień za dniem, a ona w swoim uporze i konsekwencji nie dawała za wygraną. Ja również.
– Marceli! – krzyknęła pewnego wieczora, waląc w drzwi pięściami, a w głowie brzmiało mi każde uderzenie jej dłoni o twardą drewnianą powierzchnię. – Wiem, że tam jesteś! Otwieraj! – Po chwili zmieniła ton głosu na bardziej spokojny i cichy. – Otwórz, proszę. – Obawiałem się, że zaraz usłyszę jej płacz. Jednak zamiast tego wdarło się do mojej głowy: – Niech cię szlag! – I odeszła szybkim krokiem, mocno tupiąc obcasami po chodniku.
– Idź do diabła! – wrzasnąłem, uderzając głową o drzwi, i usłyszałem:
– Marceli?
– Idź do diabła! – powtórzyłem i dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że głos wymawiający moje imię nie należał do Emilie, tylko do Michała. Otworzyłem i skinieniem głowy zaprosiłem go do środka. Szybko zamknąłem za nim drzwi.
– Dlaczego mam niby iść do diabła, kolego? – zapytał, gdy stał w przedpokoju.
– Nie, nie. To nie do ciebie.
– A, to kto ci tak za skórę zaszedł, że go do piekła posyłasz?
– Nieważne. Napijesz się piwa? – zapytałem i uświadomiłem sobie, że od wieczoru spędzonego z Emilie, kiedy piliśmy wino, nie miałem w ustach żadnego alkoholu. Pomyślałem, że większość ludzi znajdując się w sytuacji podobnej do mojej, codziennie upijałaby się w trupa, aby zapomnieć, a ja walczyłem z prawdą w całkowitej trzeźwości umysłu. I pewnie moje dumanie trwałoby dłużej, gdyby Michał nie udzielił odpowiedzi na zadane wcześniej przeze mnie pytanie.
– Jasne. Masz?
– Chyba tak.
– Nie było mnie trochę, bo nie chciałem się wygadać – zaczął mówić mój kolega, kiedy usiedliśmy za domem w ogrodzie. Nie chciałem zostać w domu, bo widząca zapalone w domu światło Emilie byłaby chyba w stanie wrócić z łomem i wyważyć drzwi, wiedząc, że jestem w środku, podczas gdy ja nie miałem najmniejszego zamiaru ich otwierać, słysząc jej pukanie. Uśmiechnąłem się na myśl o pięknej dziewczynie wchodzącej do mojego domu przez leżące w przedpokoju drzwi i minie Michała rozpoznającego w niej tancerkę ze zdjęcia w gazecie. Podejrzewam jednak, że nie tyle byłby oczarowany jej pięknem, ile siłą i desperacją. Uwielbiałem zarówno jedno, jak i drugie.
– Czy coś cię ubawiło?
– Nie – skłamałem.
– No więc nie jesteś ciekawy, czego nie chciałem ci za wcześnie wypaplać?
– Jestem ciekawy – odpowiedziałem automatycznie, wciąż mając przed oczami delikatną Emilie z ciężkim łomem w dłoni.
– Czy ty się zakochałeś?
– Co? – Michał przywołał mnie do uczestniczenia w rozmowie. – Przestań pleść bzdury, bawiąc się w jakiegoś psychologa.
– Ty się normalnie zakochałeś. Dobre. Ześwirowałeś ostro. Przecież widzę. Kto to? Ładna? Jak się poznaliście? Polka? – wyrzucał z siebie pytania, nie dając mi czasu na odpowiedzenie nawet na jedno z nich. Zresztą to dobrze, bo nie miałem na to najmniejszej ochoty.
– Nie żartuj – zbyłem go i zmieniłem temat: – Mów, co się dzieje.
– Wracam do Polski.
Tak naprawdę nigdy nie traktowałem Michała jak mojego przyjaciela, bo nawet w połowie nie był taki jak Maksymilian, ale zacząłem zadawać mu pytania, oszczędzając tym samym siebie od konieczności opowiadania o Emilie.
– Kiedy? Sam?
– Nie, z matką i ojcem. Okazało się, że mamy jeszcze w Katowicach rodzinę i możemy tam wrócić i się pobudować obok nich. Jakiś spadek czy coś. Nie orientuję się aż tak dokładnie. W każdym razie zwijamy manele i spierdzielamy na stare śmiecie.
– Twój wymarzony domek, co?
– Z pokojem dla ciebie. Przyjedziesz, nie?
– Może i ja bym wrócił do Polski. – Zamyśliłem się.
– No, do rodziców. Oni są w Polsce, prawda?
– Tak. – Zatrzymałem się w swoich myślach, bo tak naprawdę nie wiedziałem, gdzie w tej chwili mogą być.
– To ja nie wiem, czego ty tu szukasz. – Michał napił się piwa, które przez cały czas trzymał w ręku, a potem dodał: – No chyba że się zakochałeś. Ale wiesz, ja mogę ci pomóc w Katowicach. Może tam kokosów nie będzie, ale za to u siebie, nie u obcych. Wszystko u siebie jest lepsze, nawet bieda. – Tym razem on popadł w zamyślenie, a po chwili kontynuował: – Namyśl się. Mówię poważnie. Katowice.
Zostałem sam w ciemnym ogródku. Wisiał nade mną księżyc, odbijając swój blask w zielonej butelce piwa. Mimo że był koniec listopada, noce nie były bardzo zimne. Po raz pierwszy, od kiedy z rodzicami przeprowadziłem się do Anglii, pomyślałem o powrocie do Polski. Nigdy wcześniej taka myśl nie pojawiła się w mojej głowie. Nawet kiedy zdałem sobie sprawę, że rodzice odeszli i prawdopodobnie po opuszczeniu więzienia zamieszkam w domu sam. Nie chciałem jednak wracać do ojczyzny, bo od kiedy była w moim życiu Emilie, czułem, że mam tutaj, właśnie w Anglii, obowiązek do spełnienia, pokutę i zadośćuczynienie. I podczas gdy ta dziewczyna stała się moim celem i sensem, odrzucałem ją, ignorowałem i odtrącałem.
– Przyjdź, Emilie. Wpuszczę cię z powrotem do mojego życia, tylko przyjdź – szepnąłem niczym modlitwę, unosząc głowę i spoglądając na przesuwający się po niebie blask. Kiedy wróciłem do domu, zapaliłem w nim wszystkie światła.
Byłem pewien, że Emilie pewnego dnia przyjdzie. Tyle żenie wiedziałem kiedy. Nie miałem pojęcia, co jej powiem, ale bardzo pragnąłem, by wróciła. Mijały jednak kolejne dni, a ja wciąż nie słyszałem jej pukania do drzwi.
To był piątek, bo kiedy wcześnie rano wyszedłem na ulicę, aby iść do drukarni po gazety do rozniesienia, zielone worki ustawione na ulicy czekały, aby zabrała je firma sprzątająca. Zawsze odbywało się to tego jednego dnia tygodnia. Kiedy pakowałem do swojego wózka prasę, ktoś stuknął mnie w ramię. To był szef. Miał zaspane oczy i dwudniowy zarost na twarzy.
– Jak się załadujesz, to wpadnij do mojego biura – rzucił i odszedł.
Jego ton nie wróżył nic dobrego. Pakując gazety nieco wolniej, niż robiłem to zazwyczaj, zastanawiałem się, co może być powodem jego zaproszenia. Ktoś złożył na mnie skargę? Za co? Że gazeta hałasuje, uderzając o drewnianą podłogę? A może budzę tym jakiegoś psa, który potem nie może zasnąć i jego właściciel jest zmuszony iść z nim na spacer? A może w gazecie nie ma ciekawych ogłoszeń matrymonialnych i samotny pan z Park Avenue wciąż spędza wieczory samotnie? Powodów do skarg mogło być tysiące i