Królowie bajek. Leszek K. TalkoЧитать онлайн книгу.
puste kieszenie, na utrzymaniu matkę, która szyciem w rękach nie była w stanie finansować mi dalszych studiów, i miałem młodzieńczy entuzjazm, podbudowany wybujałą fantazją, kształtowaną w dzieciństwie. To wszystko pomogło mi się zdecydować na ten krok” – pisał.
„A teraz parę informacji o filmach zrealizowanych w początkowym okresie. Miała wówczas miejsce udana próba (1947) znalezienia nowego sposobu animowania. Ożywiłem mianowicie postać siedzącej sowy. Koledzy ulegli złudzeniu, że poszczególne fazy ruchu mają po kilka międzyfaz – choć nie było ich wcale. Dziś już sposób ten stosuje się dość często, ale wówczas nie było klimatu korzystnego dla eksperymentów” – tak z kolei pierwsze drobne radości i odkrycia Studia wspominał w tygodniku „Ekran” w 1962 roku sam Lachur.
Wśród wytypowanych przez niego rysowników, którzy zjawili się ze swoimi pracami w redakcji „Trybuny Robotniczej”, znalazły się wszystkie późniejsze sławy Studia – autorzy filmów, które zawładnęły wyobraźnią całych pokoleń Polaków. Na przesłuchania zaproszono kilkadziesiąt osób. Lachur wybrał spośród nich te najlepiej rysujące. Do zespołu, poza jego bratem Maciejem, dołączyli wtedy: Władysław Nehrebecki, Leszek Lorek, Alfred Ledwig, Mieczysław Poznański, Aleksander Rohoziński, Wiktor Sakowicz, Rufin Struzik, Wacław Wajser, Antoni Pradella.
Zdzisław Lachur
Źródło: archiwum Ryszarda Będkowskiego
Nehrebecki, ledwie trzy lata młodszy od Lachura, na egzaminie do Studia przedstawił czarno-biały komiks Przesław znad Odry. Ta znakomicie narysowana opowieść z prapoczątków państwa polskiego traciła nieco z powodu swego propagandowego przesłania. Oto bohaterski Przesław po powrocie z polowania zastaje swoją osadę spaloną, a ojca zabitego. Poprzysięga zemstę Niemcom, którzy tego dokonali, i rusza za nimi w pościg. Autor Przesława miał dopiero dwadzieścia cztery lata, ale w dorobku – mimo wojny – już dwa wydane komiksy. Oba były drukowane w „Nowym Świecie Przygód”, kontynuacji przedwojennego „Świata Przygód”, pisma wydawanego w nakładzie dwustu tysięcy egzemplarzy.
„To brukowe pisemko najgorszego typu sensacyjnego – pisał o nim Olgierd Budrewicz, znany dziennikarz i podróżnik – ukazuje się obecnie w Katowicach, podczas gdy przed wojną ukazywało się w Warszawie. To jest zresztą jedyna różnica. Poza tym bowiem »Świat Przygód« […] wygląda niemal identycznie jak przed wojną”. Pismo było krytykowane również za „naleciałości burżuazyjne”. Działaczka komunistyczna i pisarka Helena Bobińska twierdziła, że ma ono szkodliwy wpływ ideologiczny na młodzież i wpaja jej wartości obce społeczeństwu socjalistycznemu. Nic dziwnego, że nie przetrwało długo – najpierw zaczęło drukować coraz więcej opowiadań chwalących działania kolektywne i wspólną pracę, a wkrótce zostało zmienione w wydawany przez Związek Harcerstwa Polskiego „Świat Młodych”.
Nehrebecki współpracował również z wydawanym w Katowicach tygodnikiem „Co Tydzień Powieść” (reklamowanym jako „jedyne w Polsce czasopismo beletrystyczne”). Zilustrował tu ukazujące się w odcinkach powieści o wiele mówiących tytułach: Przygoda z powabną oberżystką angielskiego pisarza Williama Johna Locke’a czy Ostatni skalp Nawaja Alfreda Szklarskiego. Ten ostatni, później autor bestsellerowej wielotomowej sagi o przygodach Tomka Wilmowskiego i jego przyjaciół, pisał pod pseudonimem Fred Kid. Nie mógł publikować pod swoim nazwiskiem, bo w czasie okupacji pracował dla niemieckich gadzinówek. Z tą samą oficyną współpracował między innymi młody Stanisław Lem.
Pojawienie się na przesłuchaniu – czy raczej „rysowaniu” – Rufina Struzika było zdarzeniem niemal surrealistycznym. Zdzisław Lachur, który przyjmował go do pracy, był jeszcze nikim, Struzik zaś – według legendy, która przyszła za nim do Studia – razem ze starszym bratem rysował słynnego Bezrobotnego Froncka. Franciszek Struzik, autor Froncka, zginął w czasie wojny w Oświęcimiu; Rufin przeżył, a jego niezwykłe zdolności rysunkowe mogły dowodzić, że w tej legendzie kryło się ziarno prawdy. Komiks ukazywał się od 1932 roku aż do wybuchu wojny w piśmie „Siedem Groszy”, należącym do Wojciecha Korfantego. Froncek był maskotką tej gazety i niesłychanie nakręcał jej sprzedaż. O jego popularności niech świadczy fakt, że w 1939 roku gazeciarze z Katowic zgodzili się przeznaczyć część swoich zarobków na Fundusz Obrony Narodowej, życząc sobie jednak, by zakupiony z tych środków bombowiec nazwano właśnie „Froncek”, na cześć bohatera ich ulubionego komiksu, rozpoznawalnego na równi z Koziołkiem Matołkiem.
Struzikowie opublikowali ponad dwa i pół tysiąca odcinków jego przygód, każdy rysunek podpisany był zrymowanym czterowierszem. Spryciarz Froncek podłapywał różne fuchy i wkręcał się na uroczystości, a wszystkie jego działania miały przynieść jakieś pieniądze. Raz na przykład urodziły mu się szczeniaki i przyszedł do niego komornik, który nakazał mu zapłacić za każdego pięć złotych podatku. Froncek, przerażony wydatkami, sprzedał pieski na targu, był jednak smutny, bo się do nich przywiązał. „Ale kiedy wszedł do domu / aż z radości zadrżał cały / bo pod drzwiami wszystkie pieski / grzecznie go oczekiwały”. Po wojnie oczywiście nie było na łamach prasy miejsca dla bezrobotnego cwaniaka; Rufin musiał sobie szukać nowego sposobu na życie.
Wacław Wajser zaprezentował zbiór rysunków do reportaży prasowych o armii generała Maczka.
Antoni Pradella zachwycił zręcznymi karykaturami różnych idoli amerykańskiego kina. W Studiu mówiło się, że jest spadkobiercą cyrkowej fortuny – podobno jego rodzice byli Włochami, podobno mieli wielki cyrk. Nigdy tego nie dementował, a wszystkie dziewczyny leciały na takie opowieści.
Być może w najdziwniejszy sposób los doprowadził wkrótce do Studia Franciszka Gruszkę, znanego również jako François Gruska. Urodził się i wychował we Francji, a po wojnie przyjechał odwiedzić Polskę, kraj swoich rodziców, i już nie mógł się z niej wydostać. Mówił po polsku z wyraźnym francuskim akcentem. Został szoferem: najpierw woził śląskich dygnitarzy, w tym Edwarda Gierka, przyszłego I sekretarza PZPR. Wszystkim partyjnym notablom imponował elegancki kierowca biegle władający językiem francuskim. Gruszka jednak marzył tylko o tym, żeby się urwać i zacząć robić cokolwiek innego, więc kiedy dowiedział się o katowickim Studiu, natychmiast się w nim zatrudnił. Chciał być nie reżyserem, ale kopistą – przenosić piórem rysunki animacyjne na celuloidowe plansze, do czego wystarczała „spokojna ręka”.
Mroczną tajemnicą Studia pozostało to, że większość jego pierwszych pracowników, tych, którzy je zakładali i rozwijali, stanowili… byli żołnierze Wehrmachtu. Ponieważ jednak było ich tak wielu, a wojna powoli zaczynała się stawać wspomnieniem, zamiast trzymać przeszłość w tajemnicy, po prostu ją obśmiewali. „Tylko nie krzyknij tu przez pomyłkę »Heil Hitler« – strofował ktoś żartobliwie Wacława Wajsera. – Bo tu zaraz cała drużyna wstanie w Studio i zahajluje”. O wojennej przeszłości kolegów – po tej niewłaściwej, niemieckiej stronie – pisał w swoich niewydanych wspomnieniach Ledwig. Dla bezpieczeństwa nie używał nazwisk, najwyżej inicjały, bo choć w Studiu dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, kto gdzie służył, to nie było to coś, czym wypadało się chwalić na zewnątrz. „W.W. służył w artylerii przeciwlotniczej, A.P. był marynarzem U-Boota, P.K., S.S., A.M., M.W. służyli w piechocie i choć przy sposobności przechodzili do formacji polskich na Zachodzie czy do partyzantów, jak na przykład P.K., to jednak ich życiorysy, jak i mój, były dla nowej władzy komunistycznej »trefne« i zaliczano nas do kategorii podejrzanych, wymagających ciągłej kontroli, badania, stąd to częste stosowanie ankiet personalnych”.
Kim był S.S. służący w piechocie? To jeden z najlepszych animatorów Studia, Stefan Simka, który do Wehrmachtu trafił w 1942 roku. W lutym tego roku Simka, trzydziestoletni syn robotnika kolejowego, który marzył, że kiedyś zostanie rysownikiem, stawił się w Pszczynie, gdzie odbywał