Królestwo kłamstw. Kate FazziniЧитать онлайн книгу.
Strażnicy wieszczą kryzys przedsiębiorstwa, a dla cyberbezpieczeństwa są absolutnie zabójczy. Caroline, tak jak wszyscy eksperci w tej branży, zdaje sobie z tego sprawę. Dwudziestoletni analityk, który bada kody komputerowe, musi mieć szansę, by błyskawicznie ostrzec najwyższego przełożonego. Strażnicy to uniemożliwiają. Utalentowany inżynier, który posiada wyjątkową wiedzę na temat bezpieczeństwa jakiegoś mobilnego urządzenia, musi zostać uważnie wysłuchany, kiedy bank kupuje nowe telefony dla wszystkich pracowników. Strażnicy to uniemożliwiają.
Caroline jest jednak lojalna wobec swojego pracodawcy. Jeśli szef chce, żeby była szefową sztabu, nazwie siebie szefową sztabu. Ale swoją pracę będzie wykonywać jak należy. I będzie managerem jego spraw. Będzie managerować jak wściekła.
Tuż przed tym, jak bank zatrudnił Raykoffa, Caroline i wszyscy ci, którzy przetrwali atak DDoS, postanowili stworzyć strukturę macierzową. Dobrze się sprawdza w zapewnianiu cyberbezpieczeństwa w firmach, bo pracowników jest niewielu, a zadań mnóstwo. Wielozadaniowość jest normą.
Jeśli zespół do spraw cyberbezpieczeństwa ma strukturę macierzową, wszyscy – hakerzy, zarządcy budynków, technicy czy prawnicy – współpracują ze wszystkimi.
Raykoff proponuje diametralnie inną formułę. Chce wprowadzić mocno hierarchiczną, wielopoziomową organizację, gdzie jeden przywódca (on sam) ma wyłączną moc decyzyjną, a podwładni zdają sprawozdania tylko jemu. Taki model nadaje się do wojska, bo żołnierze muszą wiedzieć, kto wydaje rozkazy. Nie sprawdza się natomiast w korporacjach, zwłaszcza takich, gdzie celów nie osiąga się przez wydawanie rozkazów. W przeciwieństwie do armii pracodawca musi zapewniać swobodę inteligentnym pracownikom, którym płaci za rozwiązywanie problemów.
Wyobraź sobie, że jesteś ekspertem od cyberbezpieczeństwa i musisz wprowadzić zmiany w jakimś oprogramowaniu używanym przez bankierów. Program będzie z tego powodu niedostępny przez cztery godziny w trakcie zwykłego dnia roboczego. Bankierzy chcą pracować, żeby generować zyski i osiągać założone cele, a oprogramowanie jest im do tego niezbędne. Przymusowa przerwa ich rozwścieczy. Jako pracownik działu cyberbezpieczeństwa niczego na nich nie wymusisz, bo gdybyś próbował, poskarżą się swojemu szefowi, który pójdzie do swojego szefa, który z kolei zasygnalizuje sprawę wysokiemu rangą managerowi, on zaś wda się w kłótnię z twoim wysokim rangą managerem, a to wszystko opóźni realizację ważnego dla cyberbezpieczeństwa działania. W związku z tym zaczynasz negocjować.
Uzgadniasz z kierownictwem działu biznesowego, że rozłożysz operację w czasie, tak że tylko w połowie odbędzie się ona w dzień roboczy, a resztę zrealizujesz w niedzielę. Opracowujesz tabelę z dokładnym wyjaśnieniem, jak przerwa w pracy pozwoli zabezpieczyć system przed strasznymi problemami, z którymi niedawno borykali się maklerzy innego banku. Ty, jako ekspert od cyberbezpieczeństwa, nie masz mocy decyzyjnej. Nie ma jej też twój szef. Ani bankierzy i ich przełożeni. Nikt tu właściwie nie rządzi i wszystko trzeba negocjować.
Staje się jednak jasne, że Raykoff, który nie przestaje monologować nad głową Caroline o strategiach operacyjnych, synergiach i najlepszych praktykach, nie wierzy w system macierzy, a może po prostu go nie rozumie. Kiedy Raykoff nawija, Caroline zdaje sobie sprawę, że nie utrzyma się na stanowisku długo, bo Raykoff będzie chciał na jej miejsce wojskowego. Jakiegoś apodyktycznego twardziela. Kogoś takiego jak on sam.
Raykoff oświadcza, że nie życzy sobie mieć styczności z pracownikami niższego szczebla. W tym celu proponuje dodanie kilku poziomów hierarchii pod szefem sztabu. Już ma na myśli parę konkretnych nominacji. Osoby, które zastąpią utalentowanych i sprawdzonych w boju członków zespołu, takich jak Carl. Strażnicy strażników, kolejne bariery. Caroline się krzywi.
Nie dlatego, że ma problem z odejściem z pracy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Tak działa bank. Organizacje zmieniają się cały czas. Nigdy nie sądziła jednak, że będzie musiała zostawić kolegów w rękach człowieka, który najwyraźniej nie ma pojęcia, w jaki sposób funkcjonuje zatrudniająca go organizacja. Kiedy Raykoff peroruje, Caroline odczuwa nieznany jej dotąd niepokój. Próbuje wygrzebać z odmętów pamięci znaczenie terminów, którymi posługuje się jej nowy szef.
To żargon administracji rządowej. Pojęcia zupełnie bezużyteczne w firmie. Potem Raykoff się chwali, wspomina, że był doradcą do spraw cyberbezpieczeństwa u Condoleezzy Rice. Mówi o jakichś k o n-o p a c h. Koncepcjach operacji. O tym chyba coś słyszała.
– Chodzi panu o biznesplan? – pyta.
On patrzy na nią tępo. Nie ma między nimi porozumienia.
Robi się coraz gorzej. Wyraźnie irytuje go to, że w ogóle się odezwała. Robi się naburmuszony. Lekceważący. Obcesowy. Pyta ją, gdzie jest ekspres do kawy. Żartuje, że to pewnie seksistowskie. Caroline trzyma nerwy na wodzy.
Raykoff pyta ją, czy potrafi obsługiwać faks. Caroline mruży oczy. Ma magisterkę z cyberbezpieczeństwa i ukończyła siedem dodatkowych kursów. Na cyberbezpieczeństwie zna się lepiej niż którykolwiek pracownik amerykańskiego Departamentu Skarbu.
Raykoff zaczyna wymieniać wszystkie osoby, które chce pozyskać do zespołu, i to Caroline ma je zatrudnić. Wskazani przez niego ludzie mają zastąpić jej najcenniejszych, najbardziej lojalnych współpracowników. Caroline kocha ich jak rodzinę. Są wśród nich rodzice chrzestni jej dziecka. Osoby, które były na jej ślubie. Płakała, kiedy rodziły im się dzieci, i – w niektórych wypadkach – kiedy umierały.
Raykoff w ogóle na nią nie patrzy. Wbija wzrok w ścianę nad jej głową.
Pyta ją, czy zna najlepszą trasę na lotnisko w Newark. Caroline robi notatki. Na górze kartki pisze na czarno: „Bob Raykoff”. Potem zmienia kolor w długopisie na czerwony i przekreśla nagłówek.
– Tak, oczywiście. Wydrukuję panu mapkę.
W drodze powrotnej Caroline wstępuje do centrum operacyjnego, gdzie koledzy entuzjastycznie ją witają. Ona rozdaje uściski. Chcą wiedzieć, jak poszło spotkanie. Odpowiada, że w porządku. Nikt nic nie mówi. Nie ma potrzeby.
Raykoff nie wie i nigdy się nie dowie dlaczego, ale jego kariera w banku NOW legła w gruzach. Zakończyła się podczas pierwszej godziny spotkania z matką wielu hakerów.
We Władywostoku jest 5.15 rano, ale w innych miejscach nadal trwa poprzedni dzień – 15.15 w Orlando na Florydzie, w Seattle w stanie Waszyngton 12.15, a w Tel Awiwie 21.15.
Tony Belvedere czeka na lotnisku w Orlando. Stoi w milczeniu w długiej kolejce zmęczonych, spoconych rodziców z dziećmi. Klimatyzator zieje zimnym powietrzem. Tony przygląda się olbrzymiemu automatowi z gumami do żucia – jest wielkości małej ciężarówki, a kolorowa kulka gumy przez parę minut zjeżdża obfitującym w zawijasy torem. Dwóch chłopców wrzuca do otworu kolejne ćwierćdolarówki. Tony doskonale to rozumie. Obserwowanie automatu jest hipnotyzujące.
Leci do Newark. Na miejscu zamierza pojechać na przedmieścia, do opuszczonego, obskurnego miasteczka o nazwie Orange, gdzie założy fikcyjny bank. Robi coś takiego piąty raz.
Otworzy lipny bank wewnątrz kasy oszczędnościowo-kredytowej Clarksburg Federal Credit Union, dogorywającej instytucji, z której korzystają biedniejsi mieszkańcy Orange. Za skromną sumę stu tysięcy dolarów Tony przekupi zarząd kasy, żeby on i jego współpracownicy mogli ją przejąć.
Zapłaci gotówką z zysków zamkniętej grupy kolekcjonerów suwenirów sportowych. Tony nienawidzi sportu, ale kocha pieniądze, a firma Fantastical Autographs to przykrywka, którą cyberprzestępcy we Władywostoku i Tel Awiwie wykorzystują do prania pieniędzy. Bitcoiny zamienia się na gotówkę, a następnie brudne pieniądze są inwestowane w nieistniejące sportowe pamiątki, inkasowane i filtrowane przez sieć prawdziwych i fikcyjnych banków.
Tony nie lata, mając przy sobie sto tysięcy dolarów w gotówce. To by było nieeleganckie. Pieniądze są zdeponowane na koncie biznesowym Fantastical Autographs w manhattańskiej filii banku NOW, ledwie jedenaście