Zbawiciel. Leszek HermanЧитать онлайн книгу.
spojrzał na swojego kierownika budowy z mieszaniną niepokoju i zniecierpliwienia.
– Beton, kurwa! – warknął Pawelczyk.
– Jak to beton?
– No beton! Nie wiesz, co to jest beton? Mieszanka cementu, kruszywa i wody. Cholerny, twardy jak diabli i w dodatku zbrojony tym strupieszałym żelastwem. – Majster machnął ręką w kierunku hałdy śmieci.
Szymon patrzył przez chwilę na swojego kierownika.
– No to co? Młot udarowy i trzeba jechać.
– Taa… – parsknął majster.
– No co taa? Co taa? – żachnął się Szymon. – Potrzebujesz więcej ludzi do skucia tej posadzki?
– Nie o to chodzi.
– Ze trzy dodatkowe młoty mogę ci podrzucić – przerwał mu Szymon. – I ewentualnie zabiorę ze trzech chłopaków z Chopina i tu przywiozę.
– To nie chodzi o brak ludzi.
– A ci dwaj dlaczego właściwie tam stoją, gapią się i nic nie robią? – Rogala ze złością kiwnął głową w kierunku dwóch odzianych w odblaskowe kamizelki mężczyzn. – To po cholerę mam więcej ludzi przywozić?!
– Ja cię proszę, daj mi w końcu dojść do słowa! – huknął kierownik. – Przerywasz mi i przerywasz! Patrz tu! – Wskazał ręką beton pod nogami. – Myśleliśmy początkowo, że to posadzka parteru, ale droga jest pół metra wyżej…
– Zbożowa mogła pójść po wojnie wyżej. Zalali betonem raz, drugi, a potem położyli asfalt na wierzch.
– Też tak pomyślałem – westchnął ciężko kierownik i ukucnął. Pochylił się i wycelował palec w wystające ze ściany pokiereszowane cegły. – Ale patrz tu.
– Co to? – Szymon wychylił się i powiódł spojrzeniem za palcem wskazującym Pawelczyka.
– Strzępia stropów nad piwnicą. – Kierownik podniósł dłoń i zatrzymał ją w powietrzu na wysokości domniemanego stropu. – To tu na oko była posadzka parteru. I to by się zgadzało. – Pochylił się i spojrzał w kierunku widocznego za wykopem fragmentu chodnika przy ulicy Zbożowej.
Szymon przez dłuższą chwilę patrzył to na resztki sklepień, to na chodnik.
– To co to jest? – Wskazał brodą skamieniałą szarą maź.
– Beton, kurwa! Już mówiłem!
– Ale co on robi w tym miejscu?!
Pawelczyk dźwignął się z przysiadu i wytarł ręce o spodnie.
– Najwyraźniej jakieś ruskie głąby, przecież do lat pięćdziesiątych kacapy tu siedziały, wylały do piwnicy spichlerza niepotrzebną albo zanieczyszczoną kupę cementu. Albo i nasi, jak po ruskich zaczął tu urzędować port.
– Myślisz, że cała piwnica jest… – Szymon zbladł. – Ja pierdolę!
– Potem nadziemne ruiny wszystkich spichlerzy rozebrali na cegłę dla Warszawki, a to, co zostało, wyrównali spychaczem – dokończył kierownik budowy i wzruszył ramionami. – I tyle.
– Szefie! – dobiegło nagle od strony narożnika ruin wołanie jednego z robotników. – Pan tu podejdzie!
– Co jest? – Pawelczyk ruszył w kierunku trzech mężczyzn w kamizelkach.
– Pan zobaczy, szefie… – Robotnik, który stał na dnie dziury wyrżniętej młotem udarowym, dziobał ręką powietrze nad ciemną masą wysypującą się z wywierconego otworu.
– Co to jest? – Kierownik ukucnął na brzegu muru i pochylił się. – Ziemia?
Pracownik przejechał rękawicą po ścianie. Na jasnoczerwonym materiale został ciemny ślad. Zdjął rękawicę i dotknął palcem ciemnego żwiru.
– Nie gołymi łapami, durniu! – obsztorcował go Pawelczyk. – Co to jest?
– Węgiel chyba. – Mężczyzna wzruszył ramionami. Powąchał palec. – No węgiel, jak nic.
– No dokładnie, jak mówiłem! – Kierownik podniósł się i spojrzał na zdenerwowanego Szymona. – Ruskie pozbywali się tu pewnie śmieci z portu. Ropa, węgiel, a na końcu wlali beton i po sprawie.
– Ale ten beton to idzie niżej, szefie. – Pracownik założył rękawicę i kopnął leżące pod nogami kawałki. – Jak nic.
– Ile czasu zajęło wam zrobienie tej dziury? – Szymon spojrzał na metrowej głębokości otwór, na którego dnie stał mężczyzna.
– Robimy to od wczoraj. – Robotnik podrapał się po brodzie. – Ale zaczęliśmy po południu – dodał szybko, widząc minę Rogali.
– Jakieś piętnaście na dwadzieścia metrów. – Szymon ze spojrzeniem utkwionym w przestrzeni zaczął liczyć coś w pamięci. – Do tego ze trzy metry głębokości… To kubatura…
– Jakieś dziewięćset metrów – odezwał się obserwujący go Pawelczyk. – Nawet jak tu postawimy ze trzech chłopaków z młotami pneumatycznymi, a to na zmianę przecież trzeba robić, więc z sześciu powinno być, to nie ma co, miesiąc jak w mordę strzelił.
– Ja pierdolę. – Szymon zamknął oczy.
– A ten ostatni spichrz pewnie to samo – dobił go majster, wskazując na wystające z ziemi poszczerbione ściany trzeciego spichlerza.
– A dziobakiem? – Rogala spojrzał na Pawelczyka z nadzieją. Oczami wyobraźni zobaczył wielką koparkę z potężnym dziobem do kruszenia ścian i betonowych stropów.
Kierownik skrzywił się i pokręcił głową.
– To za ciężka maszyna. Rozwali ściany albo, jeszcze gorzej, poprzesuwa je i rozpierdoli pale. To gówno przecież na palach stoi.
– To ja już nie wiem… – jęknął Szymon.
– Ja tam bym powiedział po prostu tym z Doclands Developer, że zmieniły się założenia i że dwa miesiące to za mało.
– Miesiąc! – warknął z rezygnacją Rogala. – Został miesiąc tylko! I to niecały.
– To już w ogóle nie ma o czym gadać.
Przez chwilę stali i wpatrywali się w pozostałości piwnic renesansowych spichlerzy.
– Trudno! – Szymon zmierzwił włosy. – Robimy, co się da. Przywożę dzisiaj sprężarkę i trzy młoty pneumatyczne. Więcej nie dam rady tutaj ściągnąć. Chyba że gdzieś pożyczę.
– Więcej ludzi naraz i tak nie postawimy.
– I trzech chłopaków ściągam z Chopina. Tam jakichś Ukraińców znajdę – mówił Szymon ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– To Ukraińców tutaj daj – zaproponował Pawelczyk. – Do napierdalania młotem to nie trzeba budowlanki kończyć.
– À propos, ten cholerny Hirszfeld jest? Czy znowu zawalił? – Rogala rozejrzał się dookoła.
Pawelczyk westchnął i bez słowa pokręcił głową.
– Kurwa! Zabrałem go z portu, bo tam bardziej wymagająca robota, a tutaj tylko, kurwa, kopanie albo walenie młotem za tę samą stawkę, a ta kurwa jebana dalej się opierdala!
– To nie jest zły chłopak. – Majster się zawahał. – Ma kłopoty jakieś.
– Jak wszyscy! I jeszcze to jego bredzenie o prawach pracowniczych. Kiedy był tutaj ostatni raz? – Rogala łypnął na skonsternowanego Pawelczyka.
– Dzisiaj się nie pojawił. Wcześniej przychodził codziennie. Pewnie będzie za godzinę.
– Koniec