Szybki szmal. Ryszard ĆwirlejЧитать онлайн книгу.
remizach. Wszystkie były jednostkami Ochotniczej Straży Pożarnej.
– OSP Wronki, OSP Wromet, OSP Spomasz, tu Komenda Miejska MO we Wronkach!
– OSP Wromet zgłasza się!
– OSP Wronki zgłasza się!
– OSP Spomasz zgłasza się!
– Mamy zgłoszenie pożaru na strychu sierocińca przy Mickiewicza. Powtarzam, pożar na strychu sierocińca. Udać się na miejsce i przystąpić do akcji ratowniczo-gaśniczej.
– Przyjąłem! – odpowiedział każdy z dyżurnych.
Sierżant przerwał połączenie. Odłożył słuchawkę telefonu alarmowego i chwycił mikrofon wewnętrznej łączności na częstotliwości milicyjnej. W mieście był gdzieś wóz patrolowy z dwoma funkcjonariuszami. Trzeba było ich też wysłać na miejsce. Może w gaszeniu nie pomogą, ale w ratowaniu pogorzelców jak najbardziej. Dyżurny właśnie uświadomił sobie, że w sierocińcu mieszka co najmniej setka dzieciaków.
– Tu centrala, 05, jak mnie słyszysz?
– 05 się zgłasza. Co jest, Maciuś, nudzisz się w nocy? – usłyszał całkiem przytomny głos sierżanta Jabłońskiego. Ucieszył się, że kolega jest w dobrej formie, bo chłopak lubił wypić, zwłaszcza na nudnym dyżurze. A już zimą to obowiązkowo, bo wiadomo, że na chłody najlepsza wyborowa. Dziś jednak chyba jeszcze za dużo nie wypił, bo tryskał energią.
– Nie nudzę się i wy za chwilę przestaniecie się nudzić.
– A co, jakiś pieprzony wypadek? Cholera by wzięła tych kretynów za kierownicą. Człowiek nie może spokojnie pracować…
– Nie wypadek, żaden wypadek. Sierociniec na Mickiewicza się pali. Lećcie najszybciej, jak się da, dzieciaki trzeba ratować. Musicie zarządzić ewakuację. Bo tam dzieciaki… pewnie w panice… no wiesz, w czym rzecz!
– O ja pierdolę! Lecimy. Odpalaj brykę! – Jabłoński krzyknął do swojego kierowcy. – Ja pierdolę! Jedziemy!
– Melduj, co i jak, jak będziesz na miejscu.
– Zrozumiałem. Bez odbioru! Jak się nie zamelduję w ciągu dziesięciu minut, to znaczy, że nie mam czasu. Wysyłaj tam na pomoc, kogo się da!
Połączenie zostało przerwane, a dyżurny milicjant, sierżant Majcherek, postanowił nie czekać. A co tam, pomyślał, najwyżej mnie jutro opierdolą za nadgorliwość. Sięgnął po słuchawkę i zaczął po kolei obdzwaniać kolegów milicjantów, którzy mieszkali w pobliżu sierocińca. Każdy z nich mógł się na coś przydać.
Godzina 3.30
Mało brakowało, a rozbiłby głowę o otwierające się z impetem drzwi do jednego z pokoi. Wybiegła z nich ubrana w szlafrok nauczycielka Banachowa.
– Panie dyrektorze, pali się na górze!
– Niech pani zbierze wszystkie dzieci i do drzwi, a potem na zewnątrz!
– Ale jest mróz!
– To niech zabierają ciepłe rzeczy, koce i niech wychodzą!
– Dzieci już pobudzone, już się ubierają…
Rzeczywiście, teraz do niego dotarło, że zza jej pleców, z głębi pokoju, dochodził coraz głośniejszy płacz.
– Niech im pani powie, że nic się nie dzieje i w ogóle… no, wie pani… Nie ma strachu!
– Powiem, powiem, tylko co z nimi, jak wyjdziemy na dwór?
Zostawił ją z pytaniem zamarłym na ustach. Nie było czasu do stracenia.
Na schodach minął grupę zbiegających w dół chłopców, popędzanych przez wuefistę Langnera. Ci byli znacznie bardziej zdyscyplinowani niż dziewczynki. Ubrani jak do szkoły, w czapkach, rękawiczkach i szalikach, popędzali się wzajemnie.
– Na dół, szybko! – dyrektor pogonił ich na wszelki wypadek i pobiegł wyżej. Na korytarzu drugiego piętra było już pełno dymu. Wszystkie drzwi do pokoi były pozamykane. Nigdzie nie było widać wychowawcy Janiaka. To on dziś tu dyżurował. Tu były najmłodsze dzieci. One zazwyczaj spały najtwardszym snem. Podbiegł do pierwszych drzwi. Otworzył je i zapalił światło.
– Wstawać! – zawołał. – Wstawać i uciekać na dół!
– Co się stało? – zapytała jedna z dziewczynek.
– Pali się. Uciekajcie, już! Zabierajcie swoje rzeczy i ubierzecie się na dole.
– A buciki też?
– Też!
– Tu śmierdzi dymem! – zawołała przestraszona rudowłosa Iwonka.
– Uciekać, szybko, już!
Dziewczynki zaczęły krzyczeć jedna przez drugą. Kilka się rozpłakało.
– Nic wam nie będzie. Ale szybko, wychodzić!
Pierwsze dwie wybiegły na korytarz. Kolejne jednak zbierały się wolno. Gdzieś w górze dało się słyszeć trzask pękających desek. Spojrzał z przerażeniem na sufit, sklepienie jeszcze się trzymało.
– Schodzimy, dziewczynki! Już!
Płakały, ale posłusznie wychodziły. Nie było czasu na tłumaczenia. Zostawił je i pobiegł do następnych drzwi.
– Wstawać! Dzieci, wstawać! Schodźcie na dół w piżamkach. Zabierajcie swoje rzeczy i na dół! – krzyknął i już gnał do kolejnego pomieszczenia. To był pokój wychowawcy. Pociągnął za klamkę.
– Janiak, wstawaj do cholery!
Nikt nie odpowiedział. Zapalił światło. Pościel na łóżku była w nieładzie, a po nauczycielu ani śladu.
– Kurwa! – Wybiegł na korytarz. Dymu było coraz więcej. Wrócił ku schodom.
– Gustaw! Gustaw!
– Co?
– Chodź tu, na drugie. Niech twoi schodzą sami. I weź na górę ze sobą kilku najstarszych chłopaków. Niech pomogą schodzić dziewczynkom!
– Ale oni…
– Chodź, do cholery ciężkiej!
Jeszcze dwa pokoje. Ten z prawej. Tu drzwi były już otwarte, a światło zapalone. Dzieci wychodziły, przepychając się wzajemnie.
– A pan Janiak tu był? – zapytał Zosię, najstarszą w grupie, która wyprowadzała maluchy.
– Ja jestem dyżurną – poinformowała dyrektora. – A pana Janiaka nie widziałam teraz. Wcześniej był, znaczy wieczorem – zameldowała przejęta i pociągnęła płaczącą koleżankę za rękę. Obie pobiegły w kierunku wyjścia. Za nimi pozostałe dzieci z pokoju. Dookoła słychać było krzyki i nawoływania. Dyrektor spojrzał za siebie. Przy schodach ustawili się dwaj chłopcy z najstarszej grupy i popędzali uciekinierów. Dwaj inni pobiegli do sali, w której jeszcze były dzieci. To oznaczało, że zaraz je stamtąd wyprowadzą. Znów coś zaskrzypiało u góry, a potem gruchnął jakiś ciężar, budząc popłoch wśród maluchów. Na szczęście został już tylko jeden pokój. Czwórka, w której mógł być Janiak. A co on miał w tej czwórce robić? – zastanawiał się dyrektor, biegnąc na koniec korytarza. Czwórka położona była najdalej, tuż przy schodach prowadzących na strych. Dym, ciężki i smolisty, zaczął wypełniać cały korytarz. Nic już nie było widać, ale on wiedział, gdzie jest pokój. To tylko kilka kroków. Zdjął podkoszulek i zasłoniwszy nim twarz, nos i usta, wskoczył w ciemność. Trzy kroki, cztery i już był przy drzwiach. Otworzył je silnym szarpnięciem. Wcisnął włącznik światła, ale lampy się nie zapaliły. Przebiegł całe pomieszczenie