Szybki szmal. Ryszard ĆwirlejЧитать онлайн книгу.
ale nie otworzyła oczu. Ten cholerny dym, pomyślał. Musiały się zaczadzić. Wiedział, co to oznacza. Trzeba je wynieść jak najszybciej na świeże powietrze.
Pochylił się nad dzieckiem, uniósł w górę i przerzucił sobie przez ramię. Drugie, z łóżka obok, chwycił prawą ręką i przytrzymał pod pachą. Tak obciążony wybiegł na korytarz. Tu dymu było jeszcze więcej. Trzeszczenie w górze się wzmogło. Cały strych zaczął przeraźliwie jęczeć. Byle tylko zdążyć, zanim to wszystko runie w cholerę! – mówił do siebie w myślach. Wstrzymał oddech i pognał ku schodom. Tu wpadł na Langnera, który zziajany biegł z dołu. Dopiero teraz zauważył, że nauczyciel ma rozbitą głowę.
– Co ci się stało?
– Nic, nieważne. Pieprznąłem się o szafkę.
– Masz je i znoś na dół! – Podał mu nieprzytomną dziewczynkę. Drugą odebrał od niego piętnastoletni Darek. – Lecę z powrotem. W czwórce wszystkie zaczadzone.
– Pójdę z tobą – zaoferował Langner.
– Nie, weź ją na dół! A potem odbieraj ode mnie następne i wynoś na powietrze. Muszą na dwór. Tu za dużo dymu. Niech im robią sztuczne oddychanie, ale na zewnątrz!
Coś ciężkiego zwaliło się nad ich głowami. Nauczyciel i uczeń popędzili w dół. A dyrektor zaczął owijać sobie twarz koszulką. Zostało jeszcze sześć dziewczynek. Za chwilę będzie miał je wszystkie przy schodach. Uda się. Musi się udać. Do pokoju było zaledwie dziesięć metrów. Nim ruszył, Langner był już przy nim.
– Kazałem ci iść…
– Oddałem małą chłopakom! – powiedział i przyłożył sobie koszulkę do nosa. Obaj skoczyli w dym akurat w chwili, gdy nad ich głowami potężny wstrząs targnął sufitem…
Godzina 3.40
Adamiak przekręcił klucz w stacyjce stara i nic. Na zewnątrz było jakieś minus piętnaście, ale tu, w garażu, musiała być temperatura dodatnia. Mimo to wysłużony silnik dwudziestoletniego wozu nie chciał zaskoczyć.
– Boże, kurwa, pomóż! – warknął kierowca i silnik jęknął jak potępiona dusza, a potem wystartował. Przez chwilę kręcił z mozołem, jakby miał zdechnąć, ale Adamiak nie dał mu szansy. Czuł, że już go złapał za łeb. Wyczekał do odpowiedniego momentu i wtedy lekko przygazował. Motor zaskoczył, a mocniej wciśnięty pedał gazu dodał mu mocy i obrotów. Wóz bojowy był gotowy do akcji. Kierowca przycisnął więc klakson, by dać znać kolegom, żeby się pośpieszyli. Cały pięcioosobowy zespół zebrał się w zaledwie pięć minut. Nie było z tym większego problemu, bo wszyscy strażacy ochotnicy byli w pracy na nocnej zmianie. Tak to już od dawna organizowano w Zakładach Sprzętu Grzejnego Predom Wromet – fabryce znanej w całej Polsce z produkcji kuchenek gazowych – że na każdej ze zmian, nocnej, porannej i popołudniowej, zawsze musiała być pełna załoga strażacka. „Bezpieczeństwo przede wszystkim”, twierdził szef jednostki, który odpowiedzialny był za grafik i pilnował tych strażackich obsad z wielką pieczołowitością. Przecież w takiej wielkiej fabryce pożar mógł wybuchnąć w każdej chwili. Dlatego na strażaków Wromet dawał porządne pieniądze, dzięki czemu mieli najlepszy sprzęt w mieście. Tylko wóz był stary. Ale o nowym nie było co marzyć. Nowe szły do jednostek zawodowych, a oni, strażacy ochotnicy, musieli pracować na wyeksploatowanych starach.
Drzwi szoferki otworzyły się i do środka zaczęli ładować się koledzy, ubrani w kombinezony ochronne i kaski.
– Co się dzieje? – zapytał Filipiak, dowódca drużyny, wciskając się na miejsce z przodu.
– Pożar w domu dziecka – wyjaśnił kierowca Adamiak, który dziś był na dyżurze strażackim i wszczął alarm, używając zakładowego radiowęzła. Jego sygnał docierał do wszystkich hal produkcyjnych.
– O ja pierdolę! – zaklął dowódca. – Szykować maski p-gaz – zaczął natychmiast wydawać polecenia, przekrzykując wycie syreny. – Może być zadymienie, na hełmy nakładamy latarki czołowe! Sprawdzać, czy wszystko działa. Na miejscu ja z kierowcą rozwijamy wąż i rozkładamy drabinę, jeśli będzie taka potrzeba, a Orlik, Szymkowiak i Kaliszan wchodzą do środka i sprawdzają sytuację wewnątrz – zarządził.
Gdy brama remizy się rozchyliła, Adamiak natychmiast wyjechał na zewnątrz. Przystanął na chwilę, by zabrać ostatniego z drużyny, który otworzył wrota. Gdy mężczyzna wskoczył do środka, włączył koguty wraz z syreną i wóz bojowy ruszył przed siebie. Na szczęście do ulicy, przy której stał dawny klasztor, a teraz dom dziecka, nie było daleko. Od Wrometu zaledwie jakieś dwa kilometry. Przez puste o tej porze miasto przejechali w ekspresowym tempie. Minęli remizę miejskiej OSP, w której strażacy dopiero szykowali się do wyjazdu. Musieli przybiec z domu, więc wrometowcy mieli nad nimi przewagę, bo byli w nocy na nogach. Po chwili wjeżdżali już przez szeroko otwartą bramę sierocińca. Od razu dostrzegli czerwone języki ognia, które wydobywały się na zewnątrz, liżąc sporą połać dachu.
– Kurwa, już po dachu! – zaklął na ten widok Filipiak. – Rozkładamy drabinę i lejemy tam, ile wlezie.
– Pod warunkiem, że hydrant nie zamarzł – rzucił któryś ze strażaków siedzących z tyłu.
– Miejmy nadzieję. Panie Boże, dopomóż! – mruknął pod nosem dowódca i pognał do drzwi wejściowych. Zdziwił go kompletny brak ruchu na podwórzu. Przecież powinno tu kręcić się sporo dzieci. Niemożliwe, żeby wszystkie spały! Ktoś już musiał zarządzić alarm.
Zrozumiał, w czym rzecz, gdy otworzył drzwi od budynku. Korytarz pierwszej kondygnacji wypełniony był dziećmi. Mogło być ich pięćdziesiąt albo więcej. Wszystkie spojrzały na niego. Przez chwilę przypatrywał się im w milczeniu. Wreszcie jego spojrzenie natrafiło na wielkie ze strachu oczy nauczycielki.
– Po co tu stoicie? Wychodzić na zewnątrz, ale już!
– Tylko że na dworze zimno! – odpowiedziała przerażona.
– A tu za moment będzie gorąco jak w piekle. Dalej, wychodzić na ulicę, jak najdalej stąd. Wypieprzać, ale już! Biegiem na drugą stronę!
– Ale dokąd mamy iść? Przecież dzieci się pochorują.
– Nie wiem, do cholery. Na rynek idźcie. Na rynek!
– Idziemy, chodźcie! – kobieta w końcu podjęła decyzję. Dzieci zaczęły wybiegać na podwórko. Przez gęsty tłum przebili się trzej strażacy w maskach.
– Idziemy sprawdzić górę – zameldował strażak Orlik.
– Tylko uważajcie, żadnego niepotrzebnego ryzyka – przestrzegł ich dowódca, ale oni doskonale wiedzieli, jak się zachować. Przecież na takie właśnie sytuacje byli od zawsze szkoleni.
Godzina 3.45
Po chwili dyrektor znów był przy schodach, niosąc następne dwie dziewczynki. Dymu było coraz więcej. Nad głową wszystko trzeszczało i jęczało. Było tylko kwestią czasu, kiedy sufit zwali się na drugie piętro.
Z niepokojem zaczął szukać wzrokiem Langnera. Wuefista jednak gdzieś przepadł. Zobaczył za to strażaków, którzy rozglądali się bezradnie.
– Za mną panowie, tam są dzieci! – Wskazał za siebie i położywszy nieprzytomne dziewczynki na pierwszym schodku, pewny, że wuefista zaraz je zabierze, chciał znów ruszać do pokoju.
– Panie, przecież się pan zaczadzi. Nie ma pan maski.
– Nie zaczadzę się. To tylko parę kroków. Już tam byłem kilka razy!
– To my pójdziemy, a pan niech czeka. – Jeden ze strażaków próbował go powstrzymać.
–