Cherub. Przemysław PiotrowskiЧитать онлайн книгу.
twój wielki dzień – szepnął mu do ucha. – Ile na niego czekałeś?
– Trzynaście lat i sto osiemdziesiąt dwa dni.
– Szmat czasu.
– Tak… szmat czasu.
Młodzi mężczyźni przez chwilę w ciszy kontemplowali ostatnie słowa. Obaj nie mieli łatwego życia i obaj pragnęli tego dnia równie mocno.
– Naprawdę chcesz kontynuować naukę? – spytał przyjaciel.
– Tak. Moja matka była lekarzem, ale ja zostanę informatykiem. Wiesz… To przyszłość jest. Chciałbym, aby była ze mnie dumna.
– Zawsze miałeś głowę do tych rzeczy. Ja nie jestem taki kumaty…
Przy akompaniamencie kilku skrzypnięć starych sprężyn odwrócił się twarzą do przyjaciela. Spojrzał mu w oczy. Czasem myślał, że tylko on dostrzega, że za tą maską kryje się więcej dobra. Może dlatego, że sam był dość słaby i potrzebował kogoś takiego. A może, bo potrafił widzieć więcej.
– Nie doceniasz się – szepnął. – Jesteś bystry i na pewno byś sobie poradził.
– Tylko tak mówisz. Wiesz, że nigdy nie byłem orłem.
– To co chcesz robić, jak wyjdziesz?
– Pojadę nad morze.
– I co?
– Nie wiem. Poszukam pracy. Coś wymyślimy.
– Naprawdę myślisz, że moglibyśmy…?
– Pewnie, że tak. – Ręka przyjaciela przesunęła się po jego biodrze. – Poczekaj na mnie. To niecały miesiąc. Pojedziemy razem i jak zechcesz, to poszukasz sobie jakiejś szkoły. Ja będę pracował.
Jeszcze przez chwilę patrzył w oczy przyjaciela, po czym wypuścił powietrze i z powrotem obrócił się do niego tyłem. Podciągnął kołdrę pod brodę. Kilka łóżek dalej ktoś zaczął głośno chrapać. Obaj wiedzieli kto. Przez krzywą przegrodę nosową Gruby często miał problemy z oddychaniem. Dolegliwości nasilały się wiosną, gdy drzewa zaczynały pylić. Wtedy chrapał jak zwierz.
– Wierzysz mi? – zapytał szeptem przyjaciel.
– Chciałbym. Tylko…
– Boisz się, co będzie, gdy wyjdziesz? Gdy wyjdziemy?
– Nie wiem. Może. Chyba tak…
– Poradzimy sobie. Już niedługo zostawimy za sobą cały ten gnój. Zaczniemy nowe życie.
– W takim razie poczekam na ciebie.
– Spróbowałbyś nie… – W tonie mężczyzny dało się wyczuć szorstką nutę.
– Szukałbyś mnie?
– Szukałbym i znalazł choćby na krańcu świata. Jesteś i zawsze byłeś tylko mój, prawda?
– Tak.
– I zawsze będziesz… – Palce przyjaciela zacisnęły się na jego biodrze.
– Zawsze.
– Mam, kurwa, taką nadzieję.
Chwilę później chłopak wzdrygnął się i cicho jęknął, gdy przyjaciel w niego wszedł.
Obudził ją świergot ptaków.
Prokurator Arleta Winnicka otworzyła oczy i sięgnęła po leżący na szafce nocnej smartfon. Dochodziła szósta rano i za cztery minuty miał zadzwonić budzik. Nie pamiętała, kiedy dzwonił ostatni raz, bo przez lata wypracowała taki mechanizm, że w ogóle go nie potrzebowała. Jej organizm chodził jak w zegarku i podświadomie czy nie, zawsze kazał jej otworzyć oczy kilka minut przed wyznaczonym czasem.
Zsunęła z siebie bordową satynową pościel i włożyła zadbane stopy w domowe kapcie. Zerknęła, już przytomniejszym wzrokiem, na smartfon raz jeszcze, aby włączyć zintegrowaną z urządzeniem kawiarkę. Gdy ta cichym buczeniem oznajmiła, że zaczyna szykować swojej pani podwójną latte, Winnicka poszła się odświeżyć. Umyła twarz i zęby, po czym skierowała się do salonu. Lubiła ten moment, gdy zaraz po przebudzeniu w domu unosił się zapach świeżo zmielonego ziarna. Pobudzał ją i działał niemal erotycznie, co sprawiało, że ewentualni absztyfikanci, którzy doznali tego zaszczytu spędzenia z nią nocy, mogli liczyć na ostatni wspólny seks jeszcze przed śniadaniem. Oczywiście nie zdarzało się to zbyt często, bo partnerów dobierała bardzo starannie, a do tego kochankowie nie mieli pojęcia, że to nie oni wprowadzali ją o poranku w taki nastrój. Zwykle pozwalała im tak myśleć, gdyż nie chciała sobie psuć zabawy. Poza tym rzadko kiedy dawała komukolwiek szansę na ponowne spotkanie. Świadomość, że opuszczają jej apartament w przekonaniu, że właśnie przeżyli najlepszy seks w życiu, nakręcała ją pozytywnie na resztę dnia.
Wzięła filiżankę i włączyła telewizor. Przez następne kilka minut, popijając kawę, oglądała poranne wiadomości. Trochę polityki, jakiś wypadek na A2, wybuch gazu w wielorodzinnym domu gdzieś na Śląsku – jednym słowem same bzdury niewnoszące absolutnie nic do jej życia. Mimo to kultywowała ten rytuał, bo wychodziła z założenia, że porządny prokurator zawsze musi być na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju i na świecie, gdyż w branży zdominowanej przez mężczyzn lubujących się w jałowych dyskusjach o polityce nie mogła sobie pozwolić, aby dać się zaskoczyć. Inną sprawą był fakt, że ci idioci z Wiejskiej nigdy nie dawali o sobie zapomnieć, zwłaszcza zaś obecna władza, która za cel obrała sobie prokuraturę i sądownictwo, co gorsza, bez pardonu właziła ze swoimi ubłoconymi buciorami w jej zawodowe życie. Miała o tych ludziach jak najgorsze zdanie, tym bardziej że kilka lat temu poznała to środowisko od środka. Co więcej, mogła doświadczyć sytuacji, w których żadne z nich – częściej mężczyźni, choć niechętnie musiała przyznać, że czasem również kobiety – nie chciałoby, aby szary obywatel oglądał ich, kiedy już znikną kamery. Dla niej byli bandą hipokrytów bez względu na opcję polityczną, z której się wywodzili, bo gdy po dojściu do władzy otwierał się przed nimi do tej pory zamknięty wcześniej świat, zwykle wszystkie ich hasła, którymi tak obficie szermowali przed kamerami, nagle stawały się nic nieznaczącymi frazesami.
Winnicka wróciła do łazienki. Ściągnęła jedwabną koszulkę nocną i wzięła prysznic, następnie umyła włosy i spłukała odżywkę. Przez następny kwadrans suszyła włosy i wmasowywała w ciało kolejne balsamy. Gdy skóra już lśniła świeżością, lubiła przez chwilę przeglądać się w lustrze. Jej ciało wciąż było szczupłe, jędrne i choć naturalne pełne piersi odrobinę zaczęły odczuwać siłę grawitacji, reszty nie miała prawa się wstydzić. Spojrzała na swoje szerokie biodra i niespotykanie wąską talię. Ten kontrast sprawiał, że mężczyźni za nią szaleli, a dziennie na palcach jednej ręki mogła policzyć tych, którzy nie obrócili się za nią na ulicy. To był jej największy atut. Zwłaszcza gdy przechodziła do sedna…
Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu. Od dłuższego czasu nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Niewielka blizna na prawym pośladku wciąż nie chciała zniknąć. Lekarz, który usuwał tatuaż, powiedział, że po pół roku powinna przestać być widoczna, ale najwyraźniej był pieprzonym konowałem, bo minęły już trzy lata, a ona wciąż ją widziała. Wypięła pośladek i naciągnęła skórę. Miała wrażenie, że zamiast płowieć, coraz mocniej rzuca się w oczy. Cmoknęła z niesmakiem. Przypominała jej o przeszłości. Naznaczonej błędami młodości i niepohamowanym temperamentem. Przeszłości, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego, choć jej wspomnienie sprawiało, że natychmiast robiła się mokra.
Tak jak teraz.
Położyła się z powrotem do łóżka