Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
handlowy pod samym naszym nosem. Katastrofy udało się uniknąć, ale i tak czekały nas ciężkie czasy.
Spojrzałem na wyczekujące twarze moich rodziców. Wiem, że chcieli usłyszeć ode mnie słowo wyjaśnienia. Że chcieli móc powiedzieć sąsiadom, przyjaciołom czy choćby krewnym, że ich syn nie był członkiem jakiegoś zbuntowanego legionu popaprańców.
Ale nie mogłem im niczego wyjawić. Stawka była zbyt wysoka. Popełniłem już dość błędów w mojej pierwszej kampanii. Nie zamierzałem popełniać kolejnych, będąc jeszcze w domu.
Pokręciłem głową z ciężkim westchnieniem.
– Nie mogę. To wszystko są rzeczy na poziomie Hegemonii. Ściśle tajne, zastrzeżone, zwał jak zwał.
Wyglądali na zawiedzionych. Zapadła ciężka cisza. To było nie do zniesienia. Po kilku minutach wyniosłem się do naszej maleńkiej komórki. Gdy udało mi się zmusić robota porządkowego do wyplucia mojego plecaka, skierowałem się prosto ku drzwiom.
Zatrzymał mnie tata.
– Chociaż nas uściskaj – powiedział z wyrzutem.
– Hm?
– Wyjeżdżasz, prawda? Dostałeś wezwanie?
Na moment zawiesiłem na nim spojrzenie. Był przekonany, że dostałem wiadomość z Varusa, ale tak naprawdę zamierzałem poszukać sobie po prostu innej pryczy na noc.
– Muszę lecieć – odparłem po prostu.
Były uściski, mama płakała. Cała ta scenka wyglądała bardzo znajomo. Już raz przez to przeszliśmy, nieco ponad rok temu. Wtedy moje myśli bujały w obłokach, a jednocześnie zżerał mnie stres. Tym razem moje wzruszenie dusiła głęboka rezygnacja.
– Proszę – powiedział tata, wciskając mi w dłoń jakieś pudełko. – To tak na zamianę. Mówiłeś nam, że poprzedni przepadł.
Spojrzałem na pakunek.
– Ale co to takiego?
– Otwórz. Miałeś go dostać na urodziny.
Wykrzesałem z siebie słaby uśmiech i otworzyłem pakunek. W środku znalazłem nóż – wrednie wyglądającą kosę. Nie jakiś scyzoryk, tylko pełnokrwisty bojowy model, żadna podróba z innego sektora.
Sprawdziłem jego ostrość i mój uśmiech nabrał kolorów.
– Dzięki, tato!
– Nigdy nam nie opowiedziałeś, co się stało z pierwszym – zaczepiła mnie mama, ocierając łzy.
Pokręciłem głową, wciąż zapatrzony w ostrze. Metal był ciemny – z wyjątkiem samej krawędzi, która była tak cienka, że lśniła bielą.
– Nie, nie opowiedziałem. I nie chcecie znać tej historii.
Scyzoryk przepadł, gdy po raz trzeci zginąłem na Świecie Stali. Za pierwszym razem rozerwała mnie na strzępy zgraja jaszczurów, ale potem znalazłem zgubę na stercie odzyskanego sprzętu. Później, po mojej egzekucji, dostałem swoje rzeczy z powrotem, kiedy mnie wskrzeszono – ale za trzecim razem… cóż, do trzech razy sztuka. Rozwalili mnie na kawałki, a ze mną mój nóż.
– Dzięki wielkie – powiedziałem już ze szczerym uśmiechem.
Uściskałem ich jeszcze raz i wyszedłem.
Nie zamierzałem już tam wracać. Nie zawracałem sobie głowy koleją powietrzną. Była za droga, a poza tym nigdzie mi się nie spieszyło.
Przez tydzień kierowałem się na północ, przeskakując z tramwaju do tramwaju. Wiedziałem, że jak tylko będę uważał, kasy starczy mi jeszcze na całe miesiące. Uznałem, że zafunduję sobie małe wakacje. Zwiedziłem kilka mieścinek, spacerowałem kilometrami plaży i oglądałem mnóstwo filmików na moim stuku.
Tyle że szóstego dnia coś w nim nawaliło i już nie mogłem połączyć się z siecią. Nie byłem pewien, czy chodziło o rachunki, czy może trafiła mi się jakaś usterka. Stuki to organiczne ekrany wszczepiane w przedramię. Piękno tego systemu polegało na tym, że nie dało się go zgubić i z założenia mogłeś być non stop połączony z resztą świata. Nie trzeba też było ładować baterii, bo urządzenie zasilały naturalne impulsy elektryczne wytwarzane w ludzkim ciele. Nawet po śmierci żołnierza jego stuk był wiernie odtwarzany przez legionowe wskrzeszarki, bo był organiczny – jak każda inna część ciała.
Kiedy mój stuk wysiadł, zacząłem spędzać większość czasu, drzemiąc na plażach z głową opartą o plecak. Nie była to wcale taka sielanka, jak mogłoby się wydawać, bo często śniły mi się jaszczury odgryzające ludziom ręce czy nogi – i pożerające je przy akompaniamencie podekscytowanych gulgotów.
Mimo tych koszmarów letnie dni upływały mi całkiem przyjemnie. Czułem, że naprawdę dotykam ziemi. Nie było żadnych wrzeszczących na mnie oficerów ani czujnie wpatrujących się we mnie strapionych rodziców. Czułem się jak duch sunący przez świat i całkiem mi to odpowiadało.
Zwykle chodziłem w mundurze, ale na wszelki wypadek zasłaniałem odznakę legionisty. Wilcza głowa Varusa była ostatnio zbyt częstą dekoracją internetowych wiadomości – i nigdy nie towarzyszyły jej wesołe historie.
Moja wędrówka z każdym dniem prowadziła mnie coraz dalej na północ. Wiedziałem już, dokąd zmierzam: z powrotem do Izby Werbunkowej, gdzie wszystko się zaczęło. Znajdę tam ludzi z legionu. Będą wiedzieli, co jest grane. Będą wiedzieli, na kiedy szykuje się kolejny wylot. Wszystko to z założenia miało być tajemnicą – ale zawsze znalazł się ktoś, kto wiedział, co w trawie piszczy.
– 2 –
Pewnej poniedziałkowej nocy dotarłem w końcu do Newark. Tramwaj wypluł mnie na jakiejś nieznanej ulicy. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Najlepsze, co mogłem o nim powiedzieć, to że nie było to najpaskudniejsze miejsce na tej planecie. Obecnie spora część Newark przypominała strefę wojny – i to bardziej niż niektóre zdeptane przeze mnie pola bitwy. Ludzie mówili ponoć, że są tu też lepsze dzielnice, ale jakoś nigdy żadna nie raczyła mi się objawić. Pewnie jak jest się dostatecznie nadzianym, w każdym mieście znajdzie się przyjemna okolica. Tyle że nie znałem żadnych burżujów.
Ruszyłem ciemniejącymi ulicami w poszukiwaniu Izby Werbunkowej. Drzwi Izby działały automatycznie i wiedziałem, że po ósmej budynek będzie zamknięty dla cywili, ale jako legionista liczyłem na więcej szczęścia. Gdyby to zawiodło, jedyną opcją było znalezienie pokoju na wynajem, co wcale nie zapowiadało się łatwo. Bez stuka nie miałem dostępu do konta. Nie zostało mi już zbyt wiele gotówki, a co do konta… i tak uznałem, że najlepiej będzie zostawić resztę kredytów rodzinie.
Jeśli serwisy informacyjne mówiły prawdę, rodzicom przyda się każdy grosz. Krach nadciągał wielkimi krokami i ludziom już twardniały serca. Każdy uwijał się w poszukiwaniu jakiejś bezpiecznej lokaty dla swoich pieniędzy.
Na moim osobistym rachunku kiedyś wisiały prawdziwe galaktyczne kredyty. To była twarda waluta, uznawana na każdej planecie w całym Imperium. Jeden dekret później te prawdziwe pieniądze wyparowały z konta, zamienione na kredyty Hegemonii. Waluta Hegemonii była lepsza od dystryktowej, ale była uznawana wyłącznie na Ziemi. Jako że rodzice mogli niebawem wpaść w tarapaty, zostawiłem im większość tych pieniędzy.
Wszystkie ich oszczędności były w walucie Dystryktu, która z każdym dniem coraz bardziej traciła na wartości. Dając im do dyspozycji pieniądze Hegemonii, mogłem mieć przynajmniej pewność, że nie zaczną przymierać głodem.
Odnalazłem gmach Izby około dziewiątej wieczór. Kiedy spróbowałem otworzyć drzwi, wprawdzie pokazały się na nich moje dane, ale poza tym ani drgnęły. Zamiast tego zabrzęczały ostrzegawczo i błysnął na nich symbol z czerwoną dłonią – uniwersalny znak „stop”.
Nie