Spętani przeznaczeniem. Вероника РотЧитать онлайн книгу.
uniosła wzrok i spojrzała na niego, dziwny uśmiech wykrzywił jej twarz.
Położył ręce na jej dłoniach. Cienie wyglądały jak dym unoszący się w powietrzu, lecz zaczęły już wracać do jej ciała niczym setki zwijanych jednocześnie żyłek.
Zniknął też dziwaczny uśmiech Cyry. Teraz patrzyła na ich złączone dłonie.
– Co się stanie, kiedy mnie puścisz? – zapytała cicho.
– Nic ci nie będzie – odpowiedział. – Nauczysz się to kontrolować. Potrafisz przecież, nie pamiętasz?
Zaśmiała się głucho.
– Mogę trzymać cię tak długo, jak chcesz – dodał.
Jej spojrzenie stwardniało. W końcu odezwała się przez zaciśnięte zęby:
– Puść.
Akos mimowolnie przypomniał sobie opis, który znalazł w jednej z książek zostawionych mu przez Cyrę w jego pokoju na statku zabierającym ich na wyprawy. Opracowany w shotet tom zatytułowany Dogmaty kultury i wierzeń Shotet czytał za pomocą translatora.
Napisano w nim: Najkrótszą charakterystykę ludu Shotet stanowi słowo „opancerzeni”, choć przybysze z zewnątrz wolą termin „gorliwi”. Nie odnosi się on do aktów odwagi przejawianych w trudnych sytuacjach – choć Shotet z pewnością traktują męstwo z należytym szacunkiem – ale jest nieodłączną cechą tego ludu, niemożliwą do nauczenia bądź podrobienia, płynącą w ich krwi niczym język objawień. Gorliwość to podnoszenie się raz za razem z kolejnych problemów. To wytrwałość, akceptacja ryzyka i niechęć poddania się.
Ten paragraf nigdy nie był dla niego aż tak prawdziwy jak w tej chwili.
Posłuchał Cyry. Początkowo cienie nurtu powróciły i znów utworzyły chmurę dymu nad jej ciałem. Zacisnęła zęby.
– Nie mogę spotkać się z Ogranami z chmurą śmierci dookoła – powiedziała.
Patrzyła mu w oczy i głęboko oddychała. Cienie zaczęły pełzać pod jej skórą, przesuwać w stronę palców, wić się ku gardłu. Znów zaczęła krzyczeć przez zaciśnięte zęby, może pół tuzina izytów od jego twarzy. Ale potem odetchnęła i nabrała powietrza. Wyprostowała się i chmura odeszła.
– Są takie jak wcześniej – poinformował ją. – Jak były wtedy, kiedy cię poznałem.
– Tak – stwierdziła. – To ta planeta. Mój dar jest tu silniejszy.
– Byłaś tu kiedyś wcześniej?
Pokręciła głową.
– Nie, ale po prostu to czuję.
– Potrzebujesz środków przeciwbólowych? – zapytał.
Kolejne potrząśnięcie głową.
– Jeszcze nie. Kiedyś i tak muszę się przyzwyczaić. Może być i teraz.
Na pokładzie nawigacyjnym Teka rozmawiała z kimś po othyrsku.
– Nazwa Kodowa: Transport Buntowników. Kapitan Surukta prosi o pozwolenie na lądowanie.
– Kapitan Surukta, pozwolenie udzielone, obszar lądowania trzydzieści dwa. Gratuluję bezpiecznego podejścia – odpowiedział głos z interkomu.
Teka fuknęła, kiedy wyłączyła komunikator.
– Założę się, że to standardowa procedura: gratulowanie ludziom przeżycia.
– Byłam już tutaj – odpowiedziała cierpko Sifa. – To rzeczywiście standardowa procedura.
Teka zawiozła ich do obszaru trzydzieści dwa położonego pomiędzy pasami światła, które powitały ich tuż po przebiciu się przez atmosferę. Kiedy lądowali, Akos poczuł lekkie uderzenie. A więc byli. Na nowej planecie. Na Ogrze.
Ogra była zagadką dla niemal całej galaktyki. Stała się tematem plotek, poczynając od tych głupich: „Ogranie żyją w podziemnych jamach”, aż po niebezpieczne: „Ogranie zasłaniają się atmosferą, byśmy nie mogli odkryć, że przygotowują zabójczą broń”. Kiedy więc Akos schodził z pokładu, zupełnie nie wiedział, czego się spodziewać. O ile czegokolwiek powinien się spodziewać. Wiedział przecież, że Ogra jest odludziem.
Przestał kurczowo ściskać dłoń Cyry i zatrzymał się przy schodach, by się rozejrzeć. Z pewnością byli w jakimś mieście, ale nie przypominało żadnego, które dotychczas widział. Dookoła nich wznosiły się niewielkie budynki jarzące się zielonymi i niebieskimi światłami różnych kształtów i rozmiarów. Były ciemnymi zarysami na tle ciemnego nieba. Wokół nich i pomiędzy nimi rosły drzewa pozbawione liści, które mogły absorbować światło – ich gałęzie zawijały się wokół filarów, obejmując całe wieże. Drzewa były wysokie, wyższe niż cokolwiek innego w pobliżu. Bliskość równych linii budynków oraz organicznych krzywizn roślin wydawała się dziwna.
Jednak dziwniejszy był wszechobecny blask. W powietrzu unosiły się niewyraźne kropki, w których rozpoznał insekty; panele świetlne odsłaniały kształty ukryte w mroku wnętrz domów; nawet w wąskich kanałach wodnych, którymi zastąpiono niektóre ulice, pojawiały się smugi barwne, zupełnie jakby ktoś wylał do nich farbę, oraz ślady ruchów przepływających nimi stworzeń.
– Witamy na Ogrze – dobiegł ich gdzieś z przodu głos z wyraźnym akcentem. Akos zobaczył jego właściciela tylko dzięki białej kuli unoszącej się obok jego głowy. Kiedy mówił – w sprawnym shotet, żeby nie było wątpliwości – kula przyczepiła się do jego piersi tuż pod podbródkiem i od dołu oświetliła mu twarz. Nieznajomy był w średnim wieku, naznaczony zmarszczkami, z prostymi, siwymi włosami, które kręciły mu się za uszami.
– Jeśli ustawicie się w kolejce, odnotujemy wasze przybycie i odprowadzimy was do sektora Shotet – powiedział. – Mamy zaledwie godzinę do rozpoczęcia burz.
Burz? Akos uniósł brew, spoglądając na Cyrę, która wzruszyła ramionami. Najwyraźniej wiedziała tyle samo co on.
Teka stanęła w kolejce jako pierwsza. Podała mężczyźnie swoje nazwisko tonem na tyle dziarskim, by uchodził za biznesowy.
– Surukta – powtórzył mężczyzna, kiedy zapisywał je do niewielkiego urządzenia trzymanego w dłoni. – Znałem twoją matkę. Zmartwiłem się, kiedy odeszła.
Teka mruknęła coś w odpowiedzi, być może były to podziękowania, choć ich nie przypominały. Potem przyszła kolej na Cyrę.
– Cyra – powiedziała. – Noavek.
Mężczyzna znieruchomiał z palcami nad klawiaturą. Dzięki białemu światłu padającemu mu na twarz wyglądał co najmniej groźnie. Cienie wypełniały jego oczodoły oraz najgłębsze spośród zmarszczek. Spojrzała na niego, pozwalając mu się dokładnie obejrzeć, począwszy od srebrnej dermy przez opancerzone nadgarstki aż po znoszone buty. Nie powiedział jednak nic, po prostu wpisał jej nazwisko w urządzenie i machnął dłonią, by przeszła dalej. Nie puściła Akosa, wyciągając ramię do tyłu, trzymała go, aż jemu także machnięto.
Teka podeszła do nich. Miała szeroko otwarte, błyszczące oczy.
– Niesamowita, prawda? – zapytała z uśmiechem. – Zawsze chciałam ją zobaczyć.
– Nigdy wcześniej tu nie byłaś? – zdziwiła się Cyra. – Nawet po to, by spotkać się z matką?
– Nie, nigdy nie pozwolono mi się z nią zobaczyć. – Jej głos nabrał surowości. – To nie byłoby bezpieczne. Kolonia banitów istniała tu jednak od ponad dwóch pokoleń, od czasów gdy Noavekowie doszli do władzy.
– I Ogranie po