Towarzysze Jehudy. Aleksander DumasЧитать онлайн книгу.
obywatelu, oddajecie mi istotną przysługę, opowiadając te wszystkie nowiny. Mniemałem, że Burbonowie pogodzili się już zupełnie z wygnaniem; zdawało mi się, że organizacja policji jest tego rodzaju, iż nie istnieją ani tymczasowe komitety rojalistyczne w wielkich miastach, ani bandyci na gościńcach. Wreszcie zdawało mi się, że Wandea jest zupełnie uśmierzona przez generała Hoche'a.
Młodzieniec, do którego skierowana była ta odpowiedź, wybuchnął śmiechem.
– Skąd przyjeżdżacie? – zawołał.
– Już wam powiedziałem, obywatelu – z krańca świata.
– Widać.
Po czym, kontynuując.
– Otóż, widzicie – mówił – Burbonowie nie są bogaci; emigranci, których dobra sprzedano, są zrujnowani. Niepodobna organizować dwóch armii i utrzymywać trzeciej bez pieniędzy. Powstały kłopoty; jedynie rzeczpospolita mogła wypłacać żołd swoim wrogom; niepodobna było jednak przypuszczać, że zdecyduje się na to z dobrej woli. Nie próbując zatem wchodzić z nią w niepewne a niebezpieczne układy, postanowiono, iż prościej będzie zabierać jej pieniądze, niż ją o nie prosić.
– A! Rozumiem nareszcie.
– To bardzo szczęśliwie.
– Towarzysze Jehudy są pośrednikami między rzecząpospolitą a kontrrewolucją, poborcami generałów rojalistycznych.
– Tak, to już nie kradzież, to operacja wojskowa, czyn wojenny, jak każdy inny. – Właśnie, obywatelu, odgadliście i jesteście obecnie pod tym względem równie mądrzy, jak my.
– Ale wtrącił nieśmiało handlarz wina z Bordeaux – jeśli panowie towarzysze Jehudy – zwracam uwagę, że nie mówię o nich nic złego – jeśli panowie towarzysze Jehudy zagięli parol tylko na pieniądze rządowe…
– Jedynie na pieniądze rządowe. Nie zdarzyło się, żeby zabrali pieniądze osobie prywatnej.
– Nie zdarzyło się?
– Nie zdarzyło się.
– Jak więc się stało, że wczoraj, wraz z pieniędzmi rządowymi, zabrali dwieście ludwików, które były moją własnością?
– Kochany panie – odparł młodzieniec, stały gość table d'hôte'u – powiedziałem już, że zaszła niewątpliwie pomyłka i zaręczam panu, jak nazywam się Alfred de Barjols, że te pieniądze prędzej czy później będą panu zwrócone.
Handlarz win westchnął głęboko i potrząsnął głową jak człowiek, który mimo danego zapewnienia, zachowuje jeszcze pewne wątpliwości.
Ale w tejże chwili, jak gdyby zobowiązanie podjęte przez młodego szlachcica, który wymieniając nazwisko odsłonił swoje stanowisko społeczne, obudziło poczucie delikatności w tych, za których ręczył, koń zatrzymał się przed bramą, z korytarza dobiegł odgłos kroków, drzwi jadalni otworzyły się i w progu stanął zamaskowany mężczyzna, uzbrojony od stóp do głowy.
– Panowie – rzekł, wśród głębokiej ciszy wywołanej jego ukazaniem się – czy jest między wami podróżny, nazwiskiem Jan Picot, który był wczoraj w dyliżansie, zatrzymanym między Lambesc i Pont-Royal?
– Jest – odparł handlarz win, zdumiony.
– To pan? – spytał mężczyzna.
– To ja!
– Czy panu nic nie zabrano?
– Owszem, zabrano mi dwieście ludwików, które powierzyłem konduktorowi.
– Muszę nadmienić – dodał młody szlachcic – że przed chwilą pan mówił właśnie o tym i uważał pieniądze za stracone.
– Pan się mylił – rzekł nieznajomy – prowadzimy wojnę z rządem, nie z ludźmi prywatnymi; jesteśmy partyzantami politycznymi, nie zaś złodziejami. Oto pańskie dwieście ludwików, a gdyby podobna pomyłka zdarzyła się w przyszłości, niech się pan upomni i powoła na nazwisko Morgana.
Po tych słowach zamaskowany człowiek złożył worek złota po prawej ręce handlarza win, wytwornie ukłonił się obecnym i wyszedł, pozostawiając jednych w trwodze a innych w zdumieniu, z powodu tak zuchwałej odwagi.
PRZYSŁOWIE WŁOSKIE
Choć wskazane właśnie dwa uczucia przeważały, nie objawiały się u wszystkich w jednakowym stopniu. Zależały od płci, wieku, charakteru, nawet stanowiska społecznego słuchaczy.
Handlarz win, Jan Picot, głównie zainteresowany zajściem, jakie się odbyło, poznawszy od pierwszego rzutu oka po stroju, broni i masce jednego z ludzi, z którymi miał do czynienia poprzedniego dnia, zrazu osłupiał na jego widok. Następnie stopniowo, dowiadując się o przyczynie wizyty złożonej mu przez tajemniczego bandytę, pan Picot wpadł z osłupienia w radość, przechodząc przez wszystkie odcienie pośrednie, jakie dzielą te uczucia. Jego własny worek złota leżał przed nim i rzekłbyś, iż nie śmie go dotkąć: może obawiał się, że w chwili, gdy wyciągnie po niego rękę, worek zniknie, jak znika złoto, które znajdujemy nieraz we śnie i które ulatnia się, zanim zdążymy otworzyć oczy.
Otyły jegomość z dyliżansu i jego małżonka byli, podobnie jak ich towarzysze podróży, szczerze przestraszeni. Siedząc po lewej stronie Jana Picota, na widok bandyty zbliżającego się do handlarza win, jegomość ów w złudnej nadziei utrzymania należytej odległości między sobą a towarzyszem Jehudy, przysunął krzesło do krzesła swojej żony, która pod naciskiem usiłowała cofnąć z kolei swoje krzesło. Ponieważ jednak na krześle następnym siedział obywatel Alfred de Barjols, nie mający żadnego powodu obawiania się ludzi, o których wyraził właśnie pochlebny sąd, przeto krzesło żony otyłego jegomościa napotkało przeszkodę w nieruchomym krześle młodego szlachcica.
On zaś, podobnie jak ksiądz, który dał biblijne wyjaśnienie dotyczące króla izraelskiego Jehudy i misji, jaką mu powierzył Eliasz, zachował się jak człowiek nie tylko nie odczuwający żadnej obawy, ale nawet spodziewający się tak zaskakującego zdarzenia. Z uśmiechem na ustach śledził zamaskowanego człowieka i gdyby wszyscy biesiadnicy nie byli zajęci dwoma głównymi aktorami rozgrywającej się sceny mogliby zauważyć prawie niedostrzegalne porozumiewawcze spojrzenie między bandytą a młodym szlachcicem i następne, prawie w tej samej chwili, pomiędzy szlachcicem, a księdzem. Dwaj podróżni wreszcie, których wprowadziliśmy do sali table d'hôte'u siedzący z dala od innych, na krańcu stołu, zachowali postawę zgodną z ich różnymi charakterami. Młodszy podniósł instynkownie rękę, jak gdyby szukał broni, i wstał niczym pod działaniem sprężyny, by rzucić się do gardła zamaskowanemu mężczyźnie; co nastąpiłoby z pewnością, gdyby był sam. Natomiast starszy, który, jak się zdawało, wydawał mu rozkazy nie tylko z przyzwyczajenia, ale i z prawa, zadowolił się, jak to uczynił już poprzednio, schwytaniem go za surdut, mówiąc tonem rozkazującym, a nawet twardym:
– Siedź, Rolandzie!
I młodzieniec usiadł.
Najobojętniejszy podczas zajścia, przynajmniej pozornie, pozostał mężczyzna, mogący mieć trzydzieści trzy do trzydziestu czterech lat, blondyn z ryżą brodą, twarzą spokojną i piękną, o wielkich niebieskich oczach, cerze jasnej, ustach inteligentnych i wąskich, postaci smukłej i wysokiej. W mowie miał akcent cudzoziemski, wskazujący na człowieka urodzonego na wyspie, której rząd toczył obecnie z Francją zaciętą wojnę. O ile można było sądzić z rzadkich słów, jakie mu się wymykały, mówił, mimo wspomnianego akcentu, językiem francuskim niezwykłej czystości. Na pierwsze słowo jakie wypowiedział, starszy z dwóch podróżnych drgnął, poznając ten akcent zza kanału La Manche i zwracając się do towarzyszą, przywykłego czytać myśl w jego spojrzeniu, spytał go wzrokiem, w jaki sposób Anglik znajduje się we Francji w chwili, gdy prowadzona przez te dwa narody zacięta wojna z natury rzeczy