Towarzysze Jehudy. Aleksander DumasЧитать онлайн книгу.
okazji wyjaśniania sytuacji we Francji, Anglik ostentacyjnie wydobywał z kieszeni notatnik i prosząc bądź handlarza win, bądź księdza, czy też młodego szlachcica o powtórzenie – co każdy czynił z uprzejmością równą kurtuazji, z jaką czynione było zapytanie – zapisywał to, co powiedziano najważniejszego, nadzwyczajnego i najbardziej malowniczego o zatrzymaniu dyliżansu, stanie rzeczy w Wandei, towarzyszach Jehudy. Za każdym razem zaś dziękował głosem i ruchem, z tym sztywnym chłodem, właściwym naszym sąsiadom zza morza, chowając jednocześnie w boczną kieszeń surduta wzbogacony świeżą nowiną notatnik.Wreszcie, jak widz radujący się niespodziewanym zakończeniem, na widok zamaskowanego człowieka krzyknął z zadowoleniem, wytężył słuch, wytrzeszczył oczy, nie odwrócił odeń wzroku, dopóki drzwi nie zamknęły się za nim. Wydobył szybko notatnik z kieszeni.
– Ooo, panie – rzekł do sąsiada, którym był ksiądz – czy zechciałby pan łaskawie, gdybym nie pamiętał, powtórzyć mi słowo w słowo, co mówił dżentelmen, który stąd wyszedł? Zabrał się niezwłocznie do pisania i wspierając pamięć własną pamięcią księdza, mógł zapisać dokładnie przemowę towarzysza Jehudy do obywatela Jana Picota. Napisawszy to zdanie, zawołał z akcentem, który nadawał szczególne piętno oryginalności jego słowom:– Ooo! Doprawdy tylko we Francji zdarzają się podobne rzeczy; Francja jest najciekawszym krajem na świecie. Jestem uszczęśliwiony, panowie, że podróżuję po Francji i poznaję Francuzów.Ostatnie zdanie wypowiedziane było z taką uprzejmością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców spod Crécy, Poitiers i Azincourt.
Młodszy z dwóch podróżnych tonem z lekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość;
– Dalibóg! I ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.
– Tak jest, panie – odparł dżentelmen – mam ten zaszczyt.
– Otóż – ciągnął dalej młodzieniec -jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francji i bywam ciągle zaskakiwany. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulina, Rogera Ducosa, Sieyesa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla. Gdy za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście mającym trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał; gdy dodadzą, że stało się to przy table d'hôte, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu obecnych osób nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą. I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem tak nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, jego towarzysz zaś patrzył na niego z ojcowskim niemal zaniepokojeniem.
– Panie – rzekł obywatel Alfred de Barjols – pozwoli pan powiedzieć sobie, że człowiek, którego pan tu widział, nie jest złodziejem z gościńca.
– Ba! Kim więc jest, mówiąc szczerze?
– Według wszelkiego prawdopodobieństwa jest to młodzieniec z równie dobrej rodziny, jak pan i ja.
– Hrabia de Horn, którego regent kazał zatłuc kołem na placu Greve, był również młodzieńcem z dobrej rodziny, czego dowodem, że cała arystokracja paryska przysłała powozy na jego egzekucję.
– Hrabia de Horn, jeśli się me mylę, kazał zabić Żyda, żeby mu ukraść weksel, którego nie mógł zapłacić. Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że którykolwiek towarzysz Jehudy naruszył włos na głowie dziecka.
– Niech i tak będzie; przypuśćmy, że instytucja została założona ze względów filantropijnych, by przywrócić równowagę między majątkami, naprawić kaprysy losu, zreformować nadużycia społeczeństwa. Jakkolwiek to złodziej w rodzaju Karola Moora, ten pański przyjaciel Morgan… czy ten uczciwy obywatel nie powiedział, że nazywa się Morgan?
– Tak – odparł Anglik.
– A więc przyjaciel pański Morgan jest złodziejem.
Obywatel Alfred de Barjols pobladł bardzo silnie.
– Obywatel Morgan nie jest moim przyjacielem – odparł młody arystokrata – ale, gdyby nim był, uważałbym to za zaszczyt.
– Niewątpliwie – odpowiedział Roland, wybuchając śmiechem – wszak pan de Voltaire mówi:
Przyjaźń wielkiego człowieka jest dobrodziejstwem bogów.
– Rolandzie, Rolandzie! – szepnął mu towarzysz.
– Generale – odpowiedział ten, umyślnie może wymieniając tytuł należny towarzyszowi – pozwól mi, błagam, prowadzić dalej z tym panem dyskusję, która mnie zajmuje w najwyższym stopniu.
Młody arystokrata wzruszył ramionami.
– Tylko, obywatelu – ciągnął dalej młodzieniec ze szczególnym uporem – przypominam, że opuściłem Francję przed dwoma laty, a od mojego wyjazdu zmieniło się tyle rzeczy, strój, obyczaje, akcent, język także chyba uległ zmianie. Jakże nazywa pan w języku, jakim mówią dzisiaj we Francji, zatrzymywanie dyliżansów i zabieranie pieniędzy, które przewożą?
– Panie – odparł arystokrata, tonem człowieka zdecydowanego podtrzymać dyskusję do ostatka – nazywam to prowadzeniem wojny. Towarzysz pański, którego pan przed chwilą nazwał generałem, powie panu jako wojskowy, że poza przyjemnością zabijania i zostania zabitym, generałowie od najdawniejszych czasów robili to samo, co obywatel Morgan.
– Jak to! – zawołał młodzieniec, którego oczy rzuciły błyskawicę – pan śmie porównywać?…
– Pozwól panu rozwinąć jego teorię, Rolandzie – odezwał się brunet, przysłaniając oczy długimi czarnymi rzęsami, by nie zdradziły, co się działo w jego sercu, gdy oczy towarzysza, przeciwnie, rozszerzyły się, by rzucać płomienie.
– A co! – rzekł młodzieniec. – I generał teraz zaczyna się interesować dyskusją.
Po czym zwracając się do tego, który upierał się przy swoim:
– Proszę, niech pan mówi dalej – rzekł. – Generał pozwala.
Młody arystokrata zarumienił się równie widocznie, jak pobladł przed chwilą, i z zaciśniętymi zębami, z łokciami opartymi o stół, podbródkiem na pięści, by zbliżyć się jak najbardziej do przeciwnika, mówił coraz wyraźniejszym akcentem prowansalskim, w miarę jak dyskusja stawała się bardziej zacięta.
– Skoro generał pozwala – wyraz generał wymówił ze szczególnym naciskiem – będę miał zaszczyt powiedzieć jemu i wam, obywatelu, zarazem, że przypominam sobie, iż czytałem w Plutarchu, że w chwili gdy Aleksander wyruszał do Indii, zabierał ze sobą tylko osiemnaście czy dwadzieścia talentów w złocie, czyli mniej więcej sto do stu dwudziestu tysięcy franków. Otóż, czy panowie sądzicie, że to owymi osiemnastoma czy też dwudziestoma talentami w złocie karmił armię, podbił Azję Mniejszą, zdobył Tyr, Syrię, Egipt, zbudował Aleksandrię, wtargnął aż do Libii, kazał wyroczni Amona ogłosić, że jest synem Jowisza, dotarł do Hypanisu, a ponieważ żołnierze nie chcieli iść dalej za nim, przeto powrócił do Babilonu, gdzie przewyższał zbytkiem, zepsuciem i lubieżnością najwięcej lubujących się w zbytku, najbardziej zepsutych i najlubieżniejszych królów azjatyckich? Czy to z Macedonii otrzymywał pieniądze i czy pan mniema, że król Filip, jeden z najuboższych królów biednej Grecji, pokrywał przekazy, które syn wystawiał na niego? Bynajmniej. Aleksander postępował, jak obywatel Morgan; tylko, zamiast zatrzymywać dyliżanse na gościńcach, ograbiał miasta, pobierał haracz od królów, nakładał kontrybucję na kraje zdobyte.