Nieodnaleziona. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
h>
Na świecie są dwa rodzaje mężczyzn – ci, którzy stają w obronie praw kobiet, i tchórze. Wybór należy do ciebie.
ROZDZIAŁ 1
1
Gdybym oświadczył jej się chwilę wcześniej, nigdy by do tego nie doszło. Nie napadnięto by nas, ja nie trafiłbym do szpitala, a ona nie znikłaby na zawsze z mojego życia.
Wystarczyłoby trzydzieści sekund, może nawet mniej. Czasem jednak tylko tyle trzeba, by jeden moment zniszczył całe życie. I by to, co z niego pozostało, stało się wyłącznie próbą zapomnienia.
Mnie się ta próba nie udała. Bez końca obracałem tamto zdarzenie w głowie i rozważałem, co by było, gdybyśmy wypili o jedno piwo mniej, wyszli z pubu wcześniej lub chwilę krócej palili nad rzeką.
Psychologowie nazywają to myśleniem kontrfaktycznym, polegającym na tworzeniu alternatywnych scenariuszy zdarzeń, które już miały miejsce. Nie jest to ani zjawisko rzadkie, ani całkowicie negatywne – pozwala przecież w przyszłości uniknąć tych samych błędów, nieraz podnosi na duchu i daje poczucie kontroli nad własnym losem.
W moim wypadku efekty były jednak dokładnie odwrotne. Popadłem przez to w jeszcze bardziej depresyjny stan, zwiększyło się moje poczucie winy i braku jakiegokolwiek wpływu na otaczający mnie świat.
Wciąż powtarzałem sobie, że wystarczyło, żebym wyciągnął ten pierścionek choćby kilka sekund wcześniej.
Ale nie zrobiłem tego. Każdy, nawet najmniejszy krok tamtego pechowego dnia, każda, nawet najbardziej błaha decyzja doprowadziły do tego, co się wydarzyło.
Sobotni wieczór przed dziesięciu laty zaczął się zwyczajnie. Wybraliśmy się z Ewą do Highlandera, naszego ulubionego pubu na opolskim Starym Mieście. Znajdował się w niewielkiej uliczce, tuż przy rzece.
Byliśmy jego stałymi bywalcami na długo, zanim mogliśmy legalnie pić alkohol. Równie często przesiadywaliśmy wtedy na Loży Szyderców – miejscu na brzegu Młynówki, do którego schodziło się wąskimi schodkami za pubem. Nie wiem, kto wpadł na tę nazwę. Wysprejowano ją na niewielkim murku dobrą dekadę wcześniej i szybko się przyjęła.
Kiedy zeszliśmy na dół, Ewa już coś przeczuwała. Nie miało to jednak nic wspólnego z grupą mężczyzn, którzy właśnie dopijali piwo w Highlanderze. Znała mnie doskonale i od początku wieczoru musiała widzieć moje zdenerwowanie.
Byliśmy ze sobą, właściwie od kiedy pamiętaliśmy. Okoliczności zeswatały nas już w latach osiemdziesiątych, kiedy oboje biegaliśmy po osiedlowych podwórkach przy Spychalskiego na Zaodrzu, beztroscy i nieświadomi tego, co przyniesie życie.
Szybko staliśmy się nierozłączni. Chodziliśmy do tej samej klasy w podstawówce, pierwszy raz pocałowaliśmy się w wieku dziesięciu lat na schodach prowadzących do szatni. Na początku liceum, na wycieczce szkolnej, po raz pierwszy się ze sobą przespaliśmy. Przed studiami wszyscy wieszczyli nam szybki koniec – Ewa poszła na polibudę, ja na uniwerek. Według znajomych mieliśmy paść ofiarami naszej dotychczasowej nierozłączności, ale stało się zupełnie inaczej.
Wynajęliśmy mieszkanie, zaczęliśmy planować wspólną przyszłość. Naturalne wydawało mi się, że niebawem się oświadczę. I może akurat tamtego dnia Ewa wiedziała, że to zrobię.
Wybrałem Lożę Szyderców, bo było to chyba jedyne miejsce w Opolu, gdzie spędziliśmy tak dużo czasu. Wypaliliśmy tam kilotony nikotyny, wypiliśmy hektolitry tanich winiaków i po raz pierwszy paliliśmy skręty.
Kiedyś w tym miejscu nie było nic romantycznego. Stanowiło zaśmiecony kawałek brzegu, chowający się pod rachityczną koroną osamotnionego starego drzewa. Kiedy się oświadczałem, było już jednak inaczej – miejsce stało się częścią opolskiej Wenecji, na nowo zagospodarowanego nabrzeża, z którego najbardziej wyróżniał się ciąg kolorowo oświetlonych budynków, niemal dotykających wody.
Loża Szyderców była odpowiednia. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Przyklęknąłem na jedno kolano i zapewne poczułbym się jak ostatni imbecyl, gdyby nie to, że wypiłem odpowiednio dużo. Ewa teatralnie uniosła dłoń do ust, uświadamiając mi tym gestem, że doskonale wiedziała, co się szykuje.
Wsunąłem pierścionek na jej palec, pocałowaliśmy się, mocno przytuliliśmy, a potem przez moment trwaliśmy w milczeniu. Byliśmy ze sobą na tyle blisko, że cisza była jak spoiwo związku, a nie budulec dzielącej ludzi przepaści.
Oboje byliśmy upojeni szczęściem, czuliśmy się błogo i beztrosko. Objąłem Ewę, a potem ruszyliśmy schodkami w kierunku pubu i niewielkiego parkingu. Moment przed tym, jak minęliśmy drzwi Highlandera, z knajpy wyszło pięciu gości. Mocno wstawionych, głośnych i popychających się nawzajem.
Nie wzbudzili naszego niepokoju, bo właściwie wpisywali się w nocny krajobraz opolskiej sobotniej nocy na rynku. Po chwili jednak to się zmieniło.
Jeden z nich wbił wzrok w Ewę i ucichł zupełnie. Sprawiał wrażenie, jakby nagle znalazł się w oku cyklonu. Kumple szturchali go, krzyczeli coś do niego, ale on trwał w bezruchu, patrząc na moją narzeczoną.
– O kurwa… – powiedział.
Wciąż wracam myślami do tamtej chwili, do tamtego wzroku i głosu tego człowieka. Są dla mnie tak samo mętne jak wtedy, kiedy mocniej objąłem Ewę i nieco przyspieszyłem.
Ten, który się odezwał, zastąpił nam drogę. Kumple popatrzyli na niego niepewnie, a potem ustawili się obok.
– Coś nie tak? – rzuciła Ewa.
Teraz wiem, że to ja powinienem wtedy coś powiedzieć. Skierować ich uwagę na siebie, może dzięki temu wydarzenia potoczyłyby się inaczej.
A może nie.
– No – odparł tylko jeden z nich.
Pozostali ucichli i spoważnieli, wszyscy nagle skupili wzrok na Ewie, a ja rozejrzałem się nerwowo. W okolicy nikogo nie było. Kawałek dalej, na rynku, moglibyśmy liczyć na przechodniów. Przy rzece jednak było pusto.
Ewa mruknęła „sorry” i próbowała przejść, ale żaden z mężczyzn nawet nie drgnął. Zatrzymaliśmy się bliżej nich, a ja miałem wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi.
– O co chodzi? – zapytałem.
– O to, że zostawiliście coś na dole – odparł najbardziej postawny z nich, wskazując na schody.
Pozostali nie byli umięśnieni, ale nie miało to żadnego znaczenia. Ich było pięciu, ja byłem jeden. Nawet gdybym na co dzień walczył w MMA, nie dałbym im rady.
Uświadomił mi to już pierwszy cios, który niemal rzucił mnie na ziemię. Był niechlujny, typowo uliczny, ale na tyle niespodziewany, że prawie nokautujący.
Wyprowadził go ten przypakowany. Słyszałem, że Ewa coś krzyknęła, ale tak głośno zahuczało mi w głowie, że nie potrafiłem rozpoznać słów. Złapali nas za fraki i popchnęli ku Loży Szyderców.
Zanim się zorientowałem, byliśmy już z powrotem nad rzeką. Starałem się wyrwać, ale jeden z nich mnie przytrzymał, a drugi po raz kolejny mi przywalił. Poprawił jeszcze trzy lub cztery razy. Upadłem na ziemię obok drzewa, pod którym kiedyś wypaliliśmy pierwszego jointa.
Nie czułem metalicznego posmaku w ustach, choć krew wylewała się z nich niemal strumieniem. Obraz przed oczami miałem zamglony, mimo to wyraźnie widziałem, jak rzucają Ewę na ziemię kawałek dalej.
Mówili coś, śmiali się, Ewa krzyczała. Do dziś nie potrafię wyłowić z pamięci jej słów.
Próbowałem wstać, ale szybko sprowadzili mnie z powrotem na ziemię. Wystarczyło jedno dobrze wymierzone uderzenie. Kiedy upadłem, natychmiast zacząłem czołgać się w kierunku narzeczonej.
Już się nią zajmowali. Jeden z nich zerwał z niej bluzkę, drugi zaczął mocno ściskać piersi. Krzyczałem bezgłośnie, a przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy nadaremnie starałem się do niej zbliżyć.
W pewnym momencie dostrzegli