Nieodnaleziona. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
koronkową bieliznę, którą kupiła jakiś czas temu. Mówiła, że na specjalną okazję.
Rycząc ze śmiechu, agresorzy zerwali z niej majtki. Pierwszy z nich zrzucił spodnie i położył się na Ewie. Inny stał za mną, unosząc mi głowę, bym musiał oglądać, co się dzieje.
Przy każdej próbie wyrwania się obrywałem w tył głowy. Krzyczałem, wciąż rozpaczliwie starając się dostać do narzeczonej. Ryłem dłońmi w ziemi, ale zanim gwałciciel skończył, nie zbliżyłem się nawet o pół metra.
Potem położył się na niej kolejny. Napierał mocno, jakby chciał ją zmiażdżyć. Słyszałem jej pisk i płacz, widziałem, jak stara się odepchnąć napastników. Nie miała żadnych szans.
Udało mi się trochę zbliżyć, zanim pozostali znów zwrócili na mnie uwagę. Jeden z nich podszedł do mnie, powiedział coś, a potem uniósł nogę. Zanim opuścił na mnie ciężki but, spojrzałem jeszcze na Ewę. Wyraz cierpienia, bólu i upokorzenia na jej twarzy wryły mi się w pamięć, bo był to ostatni raz, kiedy ją widziałem.
Przynajmniej do czasu, aż dziesięć lat później trafiłem na jej zdjęcie na Facebooku.
2
Nigdy nie ustalono, kim byli napastnicy. Nie odnaleziono ani ich, ani mojej narzeczonej. Ślad po niej zaginął, podobnie jak po życiu, które planowałem mieć.
Nie chodziło tylko o to, że wiodłem je bez Ewy. Zmieniło się ono także w każdej innej kwestii.
Po maturze mogłem z powodzeniem aplikować na ekonomię do Wrocławia, Poznania lub Krakowa, właściwie na każdej uczelni przyjęliby mnie z otwartymi rękoma. Wybrałem opolski uniwerek i tutejsze zarządzanie tylko dlatego, by zostać na miejscu z Ewą. Upierała się, że nie chce opuścić miasta.
Nie musiała długo mnie przekonywać. Liczyła się tylko ona, a dobre wyniki w nauce i tak miały sprawić, że będę mógł spodziewać się w Opolu dobrze płatnej pracy. Może nie porywającej, ale pozwalającej na godne życie. Więcej nie było mi trzeba.
Studiów jednak nie skończyłem. Po tamtej pechowej nocy nigdy nie wróciłem do siebie.
Przez pierwsze miesiące chodziłem na wysokich obrotach, gorączkowo starając się odnaleźć jakikolwiek ślad po narzeczonej. Wykorzystałem wszystkie możliwości, sprawdziłem każdy trop, zaangażowałem wszystkie służby, organizacje i stowarzyszenia, które mogły w jakikolwiek sposób pomóc.
I nic.
Zupełnie jakby Ewa wpadła w czarną dziurę. Ci, którzy nas zaatakowali, najwyraźniej byli w Opolu tylko przejazdem. Początkowo byłem przekonany, że pochodzili z którejś z podmiejskich wsi, ale po kilku miesiącach także i to musiałem wykluczyć. Przez ten czas ktoś z pewnością by ich rozpoznał.
Tymczasem pozostawali anonimowi. A ich twarze, niewyraźne i niepokojące, zdawały się istnieć tylko w mojej pamięci.
Po tych kilku intensywnych miesiącach zupełnie opadłem z sił.
Zrezygnowałem z nauki, na jakiś czas zaszyłem się w naszym mieszkaniu i większość czasu spędzałem na coraz głębszym zanurzaniu się w letargicznym bagnie. Piłem coraz więcej i coraz mniej interesowałem się światem zewnętrznym.
Po pewnym czasie liczyło się tylko to, żeby otworzyć piwo i w jakiś sposób zabić czas. Najczęściej robiłem to za pomocą gier. Dead Space, Left 4 Dead, GTA IV i Fallout 3 zastępowały mi rzeczywistość.
I może dzięki nim jakoś przetrwałem. Przy czym „jakoś” to słowo klucz.
Zanim się zorientowałem, było już za późno, żeby wrócić do planów, które kiedyś miałem. Na uczelni musiałbym powtarzać zbyt wiele, w CV musiałbym nakłamać, a dodatkowo byłbym zmuszony zrezygnować ze wszystkiego, co trzymało mnie przy życiu przez tyle miesięcy.
Mniej więcej rok po tym, co stało się na Loży Szyderców, wróciłem w to miejsce. Zatrudniłem się w Highlanderze jako barman, przepracowałem tam sporo czasu. Na tyle dużo, by poznać każdą rysę na ladzie i wszystkich klientów.
Oprawcy Ewy nigdy nie wrócili. A ja nie wiedziałem nawet, czy kiedykolwiek naprawdę na to liczyłem.
Przenosiłem się z knajpy do knajpy, nigdzie nie zagrzewając miejsca, nie nawiązując z nikim bliższych relacji. W mieście, w którym mieszka sto dwadzieścia tysięcy ludzi, każdy przynajmniej mnie kojarzył. Nikogo nie zaskoczyło, że stałem się dziwakiem.
I mimo że minęło niemal dziesięć lat, nadal nim byłem, kiedy dostałem pracę w nowo otwartej restauracji na rynku, niedaleko pomnika, który nazywaliśmy Babą na Byku. SpiceX serwowała dania kuchni indyjskiej, a ja zatrudniłem się tam jako kelner. Była to jedyna knajpa tego typu w Opolu, w dodatku dobrze zlokalizowana, więc pensja i napiwki wystarczały mi na opłacenie mieszkania, alkohol i szerokopasmowy internet. Na nic więcej w zasadzie nie wydawałem.
W trakcie chudszych lat pomagał mi Adam Blicki, którego od podstawówki nazywaliśmy Blitz – i którego jako jedynego mogłem określić mianem przyjaciela. Przynajmniej w pewnym sensie. Nie wychodziliśmy nigdzie razem, ja nie bywałem u niego, on też nigdy mnie nie odwiedzał. Spasował po kilkunastu próbach, podczas których udawałem, że nie ma mnie w domu.
Przychodził za to regularnie do wszystkich lokali, w których pracowałem, jakby były jego ulubionymi. Trwało to już niemal dziesięć lat i chyba odpowiadało nam obydwu.
Zazwyczaj zjawiał się z dobrymi wieściami, jakby za punkt honoru postawił sobie ustawiczne próby podniesienia mnie na duchu. Tego dnia było jednak inaczej. Wszedł do SpiceX z laptopem pod pachą, rozejrzał się, a potem przywołał mnie nerwowym ruchem.
– Werner! – krzyknął, siadając przy stoliku obok okna.
Podszedłem niespiesznie, bo najczęściej ekscytował się rzeczami, obok których ja przechodziłem obojętnie. Stanąłem przy stoliku i otworzyłem usta, ale nie dał mi się odezwać.
– Musisz to zobaczyć – rzucił, otwierając laptopa. – Siadaj.
Był wczesny ranek, w restauracji znajdował się tylko jeden klient, któremu chwilę wcześniej podałem mango lassi. Nie musiałem się przejmować, że za pogawędki ze znajomym dostanie mi się potem od szefa. Usiadłem obok Blitza i wbiłem wzrok w monitor.
– Nie powiesz mi, że to nie ona – wypalił Adam.
– O czym ty mówisz?
– Spójrz – polecił, mierząc prosto w laptopa.
System wybudził się z uśpienia, a na ekranie pokazał się post z Facebooka. Zdjęcie było lekko poruszone, ale nie na tyle, bym miał trudności z rozpoznaniem, kto na nim jest.
Miałem wrażenie, jakby powietrze wokół mnie się naelektryzowało, zapowiadając burzę. Ale nie grzmiało gdzieś w oddali – gromy pojawiły się tuż nade mną.
Ewa.
Zmieniła się tak, jak ludzie zmieniają się przez dziesięć lat. Zmarszczki mimiczne jej się uwydatniły, nieznacznie przytyła, przefarbowała trochę włosy, być może zrobiła korektę nosa, ale nie miałem wątpliwości, że patrzę na jej zdjęcie.
– Jak… – urwałem, nie mogąc wydusić nic więcej.
Blitz, którego nazywaliśmy także Blitzer lub Blitzkrieg, zazwyczaj reagował na wszystko błyskawicznie, jakby przezwisko go do tego obligowało. Tym razem jednak popadł w zupełny marazm, nie potrafiąc mi odpowiedzieć.
Ja zaś miałem wrażenie, jakby świat stawał się coraz bardziej nierealny. Zupełnie jak dziesięć lat wcześniej na brzegu Młynówki. Próbowałem przełknąć ślinę, ale wydawało mi się, że w gardle